Skocz do zawartości
przynęty na klenia     Dragon

Ranking

  1. Budek

    Budek

    Zwycięzca Street Fishing Poland Grand Prix 2018


    • Punkty

      5

    • Liczba zawartości

      1 090


  2. tom@ha

    tom@ha

    Użytkownik


    • Punkty

      2

    • Liczba zawartości

      185


  3. jaceen

    jaceen

    Redaktor


    • Punkty

      2

    • Liczba zawartości

      5 224


  4. Marienty

    Marienty

    Moderator Grand Prix haczyk.pl


    • Punkty

      1

    • Liczba zawartości

      1 460


Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 21.05.2018 uwzględniając wszystkie działy

  1. No to ten tego😁 wyjazd w piątek 9 rano na miejscu jesteśmy około 14 szybkie śniadanko bułka kabanos przebieramy się w stroje sportowe i zaczynamy obawławiać końcowy odcinek dopuszczony do zawodów. Rzeka śliczna lecz strasznie zarosnięta. Po kilku godz łowienia bez efektów zmiana miejscówki na początek odcinka pod zawody omijaliśmy centrum ze względu na to że rzeczka głębokością nie powalała do tego dużo środków pływających woda czysta i mocno prześwietlona. Po dotarciu w nowe miejsce spotkaliśmy miejscowego czarodzieja ze spinem kilka cennych wskazówek i postanowiliśmy mu zaufać. W piątek złowiłem jednego okonia 27 cm i kilka maluchów. Około 20 meldujemy się w hotelu na lepszy sen cytrynówka, pigwówka, piwo karty i o 1 spać 🤣 Sobota przywitała nas piękną pogodą i lekkim bólem głowy 😎 lecimy na zbiórkę ogarniamy tramwaj i lecimy. Przyjąłem strategię max 10 min na miejscówce szukałem aktywnej ryby a raczej okoni bo to nieliczne zawody gdzie dwoma okoniami wygrywa się imprezę. Około 11 mam jednego 23 i 26 cm i wtedy się załamałem bo co ja teraz będę łowił 🤤 jak tu innej ryby jak okoń nie widziałem więc do boju poszły pyszności od Boryssa i smakołyki od jaceena. Odcinek który miałem do przejścia to trochę ponad 4 km. Po dojściu do centrum około 15 praktycznie już się tylko kręciłem bez celu. Podjechał do mnie jakiś miejscowy i mówi że w centrum łowi od 20 lat lecz z domu na ryby wychodzi około 23 i to by miało sens turystyka wodna na Brdzie jest mocno rozwinięta więc w ciągu dnia trafić tam rybę większą niż 10 cm to chyba raczej nie realne. Nic więcej już nie połowiłem. Ogólnie z rybami kiepsko na 308 osób 100 okoni jeden boleń jeden szczupak 2 klenie i 1 wzdręga 😲 czyli woda bardzo ciężka do łowienia. 1 miejsce zajmuje tubylec który tak jak my zapakował się w tramwaj i uciek z centrum lecz miał przewagę znał wodę 😉i wygrał dwoma okoniami 40 i chyba 29 2 osoby zostały zdyskwalifikowane za łowienie w niedozwolonym miejscu i dobrze. Dwa okonie dały mi 10 miejsce na 308 osób więc nieźle plan jaki mialem do wykonania to byc w pierwszej 100 i zlowić minimum 2 gatunki ryb w 50% plan zrealizowałem. Co do samej imprezy raczej nie mam zastrzeżeń tak jak w zeszłym roku poprawili się.
    5 punktów
  2. trochę zachęcony przez @tomek1, postanowiłem wyjąć z szuflady stary tekst, który napisałem w na początku lat 90-tych ubiegłego wieku i przepisać go z nieco pożółkłej kartki do formatu docx, Zasada no kill była wówczas fanaberią i mało kto o niej słyszał, co proszę wziąć pod uwagę, gdyby ktoś poczuł się lekko zniesmaczony. Pierwsze kropki Wysiadłem na samotnej stacji kolejowej. Nigdy wcześniej tutaj nie byłem, a teren znałem jedynie z wielokrotnie studiowanej mapy turystycznej. W garści teleskopowy kij spinningowy, w uszytym przez matkę pokrowcu, na ramieniu torba z resztą żelastwa i aparatem fotograficznym. Jest wcześnie, słońce jeszcze się nie wychyliło zza okolicznych wzgórz, a poranne mgły powoli snują się wśród świeżej zieleni buków i świerków. Idę w kierunku rzeki starą, brukowaną drogą, wijącą się między polami i łąkami. Ostatnie wzniesienie i wreszcie ją widzę – srebrna wstążka wije się niżej. Przyspieszam kroku, by jak najszybciej znaleźć się nad brzegiem. Zapach późnej wiosny trochę miesza się z wonią, którą znam z zupełnie innych okoliczności. Od tego momentu będzie mi ten zapach towarzyszył podczas każdych odwiedzin tego miejsca i jeszcze o tym nie wiem, ale będę go z tą rzeka kojarzył przez lata. Zapach górskiej wody z lekką domieszką strużek ścieków z domostw w jej górnym biegu. Niecierpliwie rozkładam sprzęt, zerkając co chwila na wodę. Czuję się trochę jak na pierwszej randce. Nie wiem czego się spodziewać , prócz tego ten dreszczyk emocji przed pierwszym rzutem w nurt własnoręcznie wystruganego, pokracznego woblera. Idę prawym brzegiem, za plecami mając wysoką skarpę. Słońce świeci prosto w twarz, więc refleksy odbitych od wody promieni oślepiają i łowienie momentami staje się mało komfortowe. Obławiam podręcznikowe miejsca, przelewy, kamienie w nurcie, spowolnienia, przemierzam kolejne metry wzdłuż nurtu, jednak na razie randka sprowadza się do starań jedynie z mojej strony. Wybranka jakoś ich nie odwzajemnia. Może tu nie ma ryb? Może po pierwszym spotkaniu rozejdziemy się w swoje strony i nie skonsumujemy znajomości? Przysiadam na chwilę na kamieniu, wyjmuję kanapki, termos z herbatą i patrzę na rzekę. Nieprzebrane stada owadów zaczynają swój spektakl. Coraz więcej mikroskopijnych żagielków płynie po powierzchni, po chwili wzlatując i znów przysiadając na lustrze wody. To chyba jętki – myślę. Niektóre z żagielków znikają pod powierzchnią zassane jakby od spodu lustra wody, pozostawiając jedynie ślad w postaci rozchodzących się kółek. Żadnych chlapnięć, wyskoków, tylko dyskretne wessanie jęteczki pod powierzchnię. O Swarogu ognisty!, pomyślałem. Tutaj jest życie, są ryby! W pewnym momencie nastąpiła kulminacja przedstawienia. Między kamieniami wystającymi z wody widzę grzbiet rybska, które w pogoni za czymś, zapędziło się na płyciznę może nieco powyżej kostek, by po kilku metrach tej płycizny, przebytych w sprinterskim tempie, zniknąć w głębszym miejscu, zostawiając po sobie tylko rozmyte fale na powierzchni. Film przyrodniczy o łososiach na Alasce przyszedł mi na myśl. Tymczasem zbieranie z powierzchni trwało nadal, a ja siedziałem na tym kamieniu i przyglądałem się zjawisku. Nijak moje toporne woblery i obrotówki nie pasowały do subtelnych jętek. Zebrałem się i poszedłem dalej, nie mając za bardzo nadziei, że dziś cokolwiek złowię. Brzeg, po którym się poruszałem z łagodnego i kamienistego zamienił się w stromą, ziemną skarpę, pionowo opadającą w nurt. Pojawiły się korzenie i konary w nurcie, a na wystających ponad lustro gałęziach malowniczo powiewały szmaty, worki i diabli wiedzą co jeszcze, a w zakolach gdzieniegdzie pobrzękiwały butelki. Era wszechobecnego plastiku dopiera nadchodziła. Do agrafki przypiąłem szkaradnego woblera, wystruganego z topolowej deski, pomalowanego farbami modelarskimi na czerwono z zielonym grzbietem i pionowymi paskami na wzór okonia. Puściłem go wzdłuż burty, prowadząc powoli pod prąd. Widziałem już kolebiącą się pod powierzchnią przynętę, gdy spod podmytych korzeni wyskoczyła srebrzysta torpeda i niemal w tym samym momencie poczułem szarpnięcie na moim teleskopie. Ha, ha… ale jazda. Trochę zaczynam panikować, czy zdobycz się nie wypnie, więc hol jest dość forsowny. Na szczęście hamulec w kołowrotku mam ustawiony dość miękko. Przez przypadek zresztą. Doświadczenie i wiedza dopiero przyjdzie. Na razie jestem żółtodziobem w spinningowym rzemiośle i chyba tylko prawo frajera pozwala mi na doprowadzenie pstrąga do podbieraka. Jest śliczny. Pierwszy kropek w życiu. Nie wiem ile dokładnie mierzy, więc przykładam go do wędziska, na którym mam zaznaczone magiczne 30cm, żeby mieć jakieś odniesienie. Ryba wije się i czynność nie jest taka prosta, ale udaje się. Dopiero po powrocie stwierdzam przykładając „calówkę” do kija – 34cm. Robię zdjęcie zdobyczy, wyjmuję finkę z torby, żeby uczynić zadość atawistycznym potrzebom zapewnienia pokarmu wspólnocie rodzinnej i przynieść upolowaną zdobycz do domu. Pstrąg leży na trawie i czeka na wykonanie wyroku. Mam wrażenie, że patrzy na mnie i prosi, by zrobić to szybko. Robi mi się niesamowicie głupio. Biorę pstrąga w ręce, nachylam się nad lustrem, by go uwolnić i… czuję jak z rybą w dłoniach powoli osuwam się głową w dół wraz z kawałkiem skarpy, która obrywa się pod moim ciężarem. Panikuję drugi raz w ciągu tych kilku minut. Nie wiem jak głęboko jest pode mną, torba na ramieniu ciąży, a ja w rozpaczy próbuję złapać się jakiejś wystającej gałęzi, czegokolwiek co pozwoli mi na zatrzymanie pogrążania się. W tym szale przychodzi mi przez myśl, że nie dość, że nie przywiozę „ryby ka kolację”, to może jeszcze w ogóle nie wrócę. Chyba, że w plastikowym worku. Co ja matce powiem, jak nie wrócę? Szarpię się i motam. Gałąź, którą chwyciłem, łamie się, więc walczę dalej. Rozpacz mnie ogarnia, ale czuję, że łapię grunt pod nogami. Drę pazurami wystające z brzegu trawy. Nogi mają oparcie. Dobra, na razie żyję. Teraz trzeba się wygramolić. Nie wiem jak tego dokonałem, ale jakimś nadludzkim wysiłkiem wyczołgałem się na brzeg. Chyba tryskająca uszami adrenalina w tym pomogła. Leżę chwilę na brzegu i dyszę. Po chwili dźwigam się i mokry jak szmata od podłogi wracam do miejsca, gdzie zadzierzgnąłem bliższą znajomość z rzeką. Powinna tam leżeć moja wędka. Ukochany, teleskopowy Szekspir 2,10m. Jest, leży na krawędzi oberwanej skarpy. Zatem strat w sprzęcie nie ma, na zdrowiu też, tylko honor i schludny wygląd zszargane. Do powrotnego pociągu mam ze dwie godziny, więc może zdążę choć trochę obeschnąć. Rozebrałem się więc prawie do gołego, mokre ciuchy rozłożyłem na trawie, by słonko je podosuszyło. Usiadłem i dopiero w tym momencie zaczęło do mnie docierać co się stało. Już mnie nie interesowały jętki, ryby, otaczająca przyroda. Zastanawiałem się jak ja taki mokry wejdę do wagonu i co matka powie, gdy mnie zobaczy w drzwiach. Siedziałem w przedziale wzbudzając lekkie zainteresowanie współpasażerów a pode mną zbierała się kałuża z ociekającej jeszcze odzieży. Czułem się w niej jak w zbroi, ale nie to było ważne. Cały wracałem do domu. To był ostatni raz w życiu, gdy, mimo już pełnej letności i świeżo zdanej matury, dostałem od matki wpieprz w chacie… p.s. czerwonego, teleskopowego Szekspira już nie mam. Nie wiem co się z nim stało. Pewnie wylądował na śmieciach, jak wiele moich skarbów, gdy się z rodzinnego domu wyprowadziłem na dobre. Został mi z tego zestawu tylko kołowrotek ryobi, z którym miałem jeszcze niejedną fajną wędkarską przygodę. Koślawy czerwono-zielony wobler, nie wytrzymał prób wielokrotnego moczenia i popękał na grzbiecie. Lekko fekalny smrodek tej rzeki już jest na szczęście melodią przeszłości, tylko ryb jakby mniej.
    2 punkty
  3. Bardziej chodziło mi o sposób zbrojenia. Przynęty dobrałem przypadkowo. Haki offsetowe, czy inne, ale duże i ukryte w przynęcie. Duże, by nie było problemu z zacięciem, a schowane ostrza dają możliwość łowienia w ryżowisku. W główki jigowe też tak można zbroić. Tym sposobem zyskujemy wiele dodatkowych miejsc do obłowienia.
    1 punkt
  4. Niedziela, sklepy zamknięte nudaa... Syna lenistwo ogarnia nigdzie tyłka nie chce mu się ruszyć 😕 tylko granie mu w głowie... Wyciągam imadło i uzupełniam zapasy. Młodego chyba paraliż jakiś dopadł nagle burczy pod nosem czy on też może coś ukręcić? Reakcja natychmiastowa 5 sekund to trwało jak graty były odgarnięte i stało drugie imadło 😎 Tym sposobem Młody ukręcił w 98% 2 samodzielne strimerki bardzo przypominające zamierzony cel. 💪 W między czasie ja zrobiłem takie tam Młody padawan dał popis motania bobinką. Szok że wogule się zainteresował może jeszcze coś z tego będzie i zarazi się na dobre😀 ood Ojca wariata😎
    1 punkt
  5. Szczęście nie przestaje mnie opuszczać. Wczoraj dołowiłem jeszcze kilka kleni. Największy 51cm. Miałem znacznie większego potwora ale niestety wygiął kotwicę przy podbieraniu. Moja wina. Chyba za szybko chciałem go mieć w podbieraku. Woda lekko podniesiona i rybka się ruszyła. Kto żyw hen hen nad wodę bo się dzieje!
    1 punkt
  6. Wasyl1968 a czy można tak? W tych zielskach;)
    1 punkt
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.