Relacja z połowów 03/07/2010.
Po 15 latach postanowiłem wrócić do wędkowania. Wiem, że zapowiedź brzmi źle - pewnie będę nieobiektywny, ale chciałbym poznać Wasze wrażenia z tego łowiska.
Celem upewnienia się co do dość atrakcyjnych - jak na łowisko komercyjne - warunków, wykonałem telefon do sklepu sprzedającego pozwolenia na łowienie. Zostałem zapewniony, że z rybami robimy co chcemy - nie ma konieczności zabierania ryb, a za zabrane nie płacimy dodatkowo. Pierwszy dobry znak. Drugim było zapewnienie, że w piątek (02/07/2010) będzie zarybiane. Nie zapytałem się, jaką rybą, ani który staw. Trzeci dobry znak to obecność dwóch Toi-toi'ów na łowisku.
Do Zatoru dotarliśmy z żoną o godzinie 8:10 - sklep z licencjami czynny jest od godziny 8:00. Sklep zoologiczno/wędkarski sprawił wrażenie dobrze zaopatrzonego, chociaż dość ciasnego. Zlokalizowany jest w jednej z przecznic Rynku miasteczka Zator. W razie kłopotów można zapytać kogoś w rynku, bo ludzie są bardzo mili i chętnie nas nakierowali (być może dlatego, że o drogę pytała moja prześliczna żona ) Miła starsza pani wraz mężem (chyba) po raz kolejny zachwalała łowisko. Licencja wykonana została bardzo profesjonalnie. Na odwrocie tabelka z kalendarzykiem połowu i regulaminem łowiska. Mógłby dokuczać brak mapki, chociaż trafić jest bardzo łatwo - trzeba z Zatoru wyjechać na Wadowice i po przejechaniu bodaj 10 km skręcić w lewo i chwilę później (ok. 200m) w prawo. Jest duża tablica z napisem "Łowisko Trzy Stawy" i rysunkiem karpia. Wjeżdżając na łowisko radzę zwrócić uwagę na zawieszenie auta i wyboje - 3/4 samochodów czymś haczyło. Pewnie ludzie się cieszyli, że już widzą wodę
Link do lokalizacji łowiska
Przejdźmy do rzeczy. Nad stawy dotarłem na ok. 8:40. Łowisko składa się (jeszcze) z trzech stawów. Pierwszy - największy - ma formę zbliżoną do prostokąta o wymiarach (na oko) 500x100m. Dwa pozostałe są mniejsze. Wjeżdżając na łowisko można skręcić w prawo i dojechać do stawów nr 2 i 3. Przy stawie drugim (najmniejszym) spotkałem bardzo miłego wędkarza wyglądającego na stałego bywalca tego (i innych) łowiska. Pan miał na koncie lina czterdzieści kilka centymetrów i czekał na ciąg dalszy. Poinformował mnie, że staw drugi ma zmieniać właściciela i dlatego nie jest zarybiany, ani czyszczony (jest w około 60% zarośnięty a i dostęp z brzegu jest utrudniony przez roślinność), a on łowi akurat tutaj właściwie z przekory Kolega po kiju potwierdził również zarybienie stawu pierwszego w dniu poprzednim.
Trzeci staw to ponoć domena drapieżników - występują tu szczupaki, okonie i sandacze i sumy. Z bliska stawu nie widziałem, ale był najbardziej oblegany w ciągu dnia. W stawie pierwszym, według informacji od napotkanego, występują głównie ryby spokojnego żeru - karpie, amury, liny. Toi-toie są dwa, zlokalizowane: jeden zaraz przy wjeździe na łowisko, drugi między stawami nr 2 i 3. Wokół stawów są porozstawiane ławeczki ze stolikami.
Rozłożyliśmy się z żoną nad stawem pierwszym, przy początku przewężenia - praktycznie przy wjeździe na łowisko. Łowienie zacząłem około godziny 9:00. Temperatura wynosiła w przybliżeniu 20 stopni, ciśnienie wysokie, wiatr zmienny - przez większość czasu wiał południowo-wschodni, choć zdarzały się podmuchy z południa. Nad "naszym" stawem było w sumie trzech wędkarzy. Zacząłem od przepływanki (wymuszonej wiatrem - dość lekki zestaw) ze spławikiem - żyłka 0,18, przypon 0,16. Na haczyku dendrobena - trójeczka. Przez pół godziny zero brań, później zaczęło się delikatne skubanie. Za sprawą długiej przerwy w łowieniu miałem trochę za mało cierpliwości i pierwsze 2-3 pierwsze podcięcia puste. W międzyczasie zanęciłem łowisko zanętą płociową z firmy Traper + ziarna słodkiej kukurydzy. W końcu udało mi się wyciągnąć winowajcę - okoń 6-7cm, który połknął przynętę na tyle głęboko, że haczyk wbił mu się w skrzela. Później moja żona postanowiła nauczyć się łowić ryby. Zaczęła całkiem nieźle - od takiego samego okonka. Jako, że bardzo żałowała ofiary (znów głęboko połknięta przynęta uniemożliwiła bezbolesne wyciągnięcie haczyka, mimo użycia wypychacza) do lekko ogryzionej dendrobeny dołożyłem ziarno kukurydzy. Nie zmieniło to podejścia drobnicy i za chwilę kolejny okonek dyndał na haczyku. Tego udało się uwolnić, chociaż też był ostro poraniony. Żona oddała mi wędkę, a ja postanowiłem się przestawić na spinning. Na początek maluteńka obrotóweczka. Było to w okolicach godziny 11., słońce operowało już całkiem nieźle. W spinningu nigdy nie miałem wielkich osiągnięć - jedynie raz wyciągnąłem pstrąga z Wisły na woblerek. Kilka skubnięć i żadnego pobicia - przypuszczam, że drobnica nie dawała rady połknąć kotwiczki. Po chwili zmieniłem przynętę na mój szczęśliwy woblerek, potem na drugi - tonący, aż w końcu na duży - szczupakowy, udający ukleję, który sam z siebie pływa, ale przy ściąganiu ostro pikuje, przez co kilka razy uderzył o dno. Raz trafił sterem głębokości małżę, która się na nim zamknęła i za moment dyndała smutno na wędce. Oczywiście powędrowała z powrotem do wody - frutti di mare - owszem, ale frutti del lago, to już nie bardzo . Mimo kombinacji z przynętami i kilku odprowadzeń przez okonia około 15-20 cm, nie miałem większych pobić. Około godziny 12. akcie desperacji zmieniłem sprzęt na gruntówkę. Kombinowałem z przynętą, a to kukurydza, a to dendrobena, ale nic to nie zmieniło. Jako, że moja skóra zaczęła przypominać pieczonego raka, przenieśliśmy się z żoną pod pobliskie drzewo. Zmiana na spławik, dendrobena na haczyk i przekazanie wędki żonie. Znów okonek 7-8 cm. Potem cisza. Widać kolejnych zniechęconych (a może obłowionych?), jak opuszczają staw nr 3. Nasi sąsiedzi ze stawu 1 mieli ok. 20 okonków i jedno bardzo mocne pobicie, niestety żyłka nie wytrzymała.
Ja wyciągnąłem jeszcze "zdobycz dnia", tzn. okonia ok. 12 cm (nawet nie mierzyłem) - jedynego, który zahaczył się za wargę. Oczywiście ten też powędrował do wody z prośbą o sprowadzenie tatusia. Potem jeszcze 6-cm malec i moje zniecierpliwienie spowodowało zmianę przynęty na kukurydzę.
Około godziny 15:00 mamy gościa. Starszy pan z Andrychowa, na rowerze, podjeżdża prosząc o poczęstowanie papierosem. Krótka wymiana zdań i zgodnie z jego informacjami: ryb tu nie ma, nie zarybiają, jak ktoś coś łowi, to na czerwone robaczki, w ciągu dnia łowić w szerszym końcu stawu, tu gdzie jesteśmy to tylko wieczorem i zaraz przy brzegu. Chwila namysłu i decyzja - przerywamy łowienie, ja jadę po coś do jedzenia i zostajemy do 19. Gdy wróciłem, żona była otoczona - z jednej strony dwie plażowiczki (całe szczęście nie kąpały się), z drugiej - kilka osób z Jaworzna (sądząc po rejestracji minibusa), dla których (na pierwszy i drugi rzut oka) ryby to tylko przykrywka dla pikniku z grillem. Głośne śmiechy, dyskusja, kto jaką kawę chce, odpalany co chwila samochód (diesel klekocący jak traktor) i jeszcze te pikające co chwilę sygnalizatory brań - wiał wiatr. Jeszcze kilka zarzuceń i zwinęliśmy się do domu. Zdobycz - żadna. Ofiary - 6 malutkich okoni, nasza skóra i odrobina chęci do połowów na "Trzech Stawach" w Graboszycach.
W sumie - ciężko mi powiedzieć coś konkretnego, jako, że to pierwsza wyprawa po 15 latach. Być może było zbyt upalnie (temperatura dochodziła do 30 stopni), być może miejsce nie to, być może za mało nęciłem, może pora dnia niewłaściwa, a może tam rzeczywiście nie ma ryb (zgodnie z opinią starszego pana). Ja w każdym razie w najbliższym czasie wybieram się do Kochłowic (Rybaczówka), może tam coś upoluję.