Skocz do zawartości
przynęty na klenia     Dragon

WROCŁAWSKA ODRA


DAMIANO

Rekomendowane odpowiedzi

przynęty na klenia   Dragon
4 godziny temu, Budek napisał:

Podstawę prawną poproszę, bo jeśli jest to niezgodne z konstytucją, to jedynie mogą prosić. Wiadomo, że trzeba zachować dystans i nie lowic w popularnych miejscach, ale póki co nie słyszałem o wprowadzeniu stanu klęski żywiołowej. A jedynie to może ograniczać nasze prawa do swobodnego poruszania się. Odkąd są obostrzenia wybieram miejsca, gdzie nie ma innych wędkarzy i nie wiem jak miałbym siebie lub kogoś narażac. Jeśli wprowadzą stan klęski to oczywiście zostanę w domu. 

  • Lubię to 1
  • Super 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Korzystając z faktu posiadania małego, włochatego alibi...

20200405_124332.jpg

wybrałem się na spacer dla podratowania zdrowia (oczywiście w pojedynkę i zachowując wszelkie środki ostrożności) nad Odrę.

Obczajałem nowe miejscówki. Stan wody niski. Wędkujących duuuużo  - w polu widzenia naliczyłem sześciu.

Ciekawe czy ktoś pozna miejsce ;-)

20200405_124026.jpg

 

  • Super 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Czekałem na ten dzień jak na majówkę. Nie chciałem się jednak napalać, bo wiem, że zawsze jak się tak jaram to później nic z tego nie wychodzi. Dlatego rano spokojnie – praca zdalna. Skończyłem wyjątkowo szybko – koło południa. Na zewnątrz lampa i ani jednej chmurki. Dobra, miałem jeszcze zrobić zakupy, trochę mi szkoda czasu, bo wiem ile to teraz trwa, ale w duszy powtarzam sobie – nie napalaj się. Wziąłem listę zakupów i pojechałem. Gdy w końcu przebrnąłem przez marketowe procedury i wróciłem obładowany do domu była 14:20. No dobra, jadę. Nad rzeką melduję się parę minut po piętnastej. Dwie pierwsze miejscówki, które chciałem odwiedzić zajęte – świadczą o tym samochody, więc staję na trzeciej. Cały czas się hamuję. Wchodzę spokojnie na główkę i przechodzę w stronę klatki. Stanąłem jakieś 3-4 metry od brzegu i zacząłem przyglądać się wodzie. W prądowym zaciszu pod powierzchnią wody stadko uklejek, jak w pełni lata. Nie rozkładam nawet kija, bo nie wiem czy zostać tu, czy iść dalej, gapię się dalej ogarniając wzrokiem coraz większy obszar klatki i nagle nogi same mi się ugięły. Na szczęście to też zrobiły spokojnie. Na środku klatki, na granicy nurtów, tuż pod powierzchnią pojawiły się dwie kluski. Ale jakie! Miałem wrażenie, że obie mają 50+.

Moszczę sobie cichutko miejscówkę, siadam wygodnie, obok pudełeczka, po drugiej stronie podbieraczek w razie czego. Sprawdzam jeszcze, czy kij nie będzie wystawał nad wodę. Jest w porządku więc spokojnie biorę się do roboty. Obrzucam obszar mieszających się nurtów, jest tu głęboczek. Zaraz za nim majaczy biały piach. Właśnie na granicy tego dołka i wypłycenia wypatrzyłem wcześniej te klenie. Piąty, czy szósty woblerek i wreszcie porządny strzał – niestety pudło. Poprawiam kilka razy i znowu strzał i pudło. W międzyczasie wiatr zaczął wiać mi w twarz i woblerek okazał się za mały, żeby sięgnąć nim tam gdzie chciałem. Zmieniam na większego Sieka. W czasie zmiany widzę znowu te kluchy – jakby robiły obchód klatki. Pojawiają się dokładnie w tym samym miejscu i w ten sam sposób. Wypływają wolniutko z dołeczka nad wypłycenie, odbijają w stronę środka rzeki i dają się znieść prądowi. Rzucam Siekiem, ten daje radę. Troszkę w lewo, troszkę w prawo i w końcu strzał – znowu pudło. Następny rzut i taki strzał, że mało mi kija nie wyrywa – co jest? Woblerek nowiutki, prosto z paczkomatu, kotwiczki ostre, ale jakieś takie… „SIEKowskie”. A co mi zależy, nie spieszę się nigdzie, miejscówka fajna, pod tyłkiem świeża zielona trawka, nad głową ptaszki śpiewają – zmieniam kotwiczki. Malutkie kółeczka, krótko obcięte paznokcie i żadnego specjalistycznego sprzętu. Wstyd się przyznać ale wymiana dwóch kotwiczek na mustadowskie zajmuje mi chyba z pięć minut. W tym czasie „moje” kluski oczywiście zrobiły kolejny obchód. W końcu jestem gotowy. Do tej pory uparcie podawałem wobler od strony głęboczka, prowadząc go tak jak wypływały z niego klenie. Teraz postanawiam obłowić tę płyciznę od drugiej strony, czyli tam gdzie nurt znosił ryby. Pierwszy rzut, kilka ruchów korbką i strzał. Od razu czuję, że to fajna rybka. Chwilę później czar pryska – miała być klucha, a jest pryszczaty leszczyk. Przeciągnąłem go przez cała tę miejscówkę i wiedziałem, że miejscówka jest spalona. Mimo to poświęciłem jej jeszcze z pół godziny – bez efektów.

Idę dalej. Spokojnie, bez pośpiechu. Nie włażę jak zwykle w każdą dziurę, szukam jakiejś fajnej, wygodnej miejscówki, gdzie mógłbym wygodnie usiąść i jednocześnie, gdzie będę miał co robić przez dłuższy czas. Znajduję cos odpowiedniego pewnie z kilometr dalej. Obławiam miejsce jak poprzednio wszystkimi swoimi wiosennymi kilerkami, ale nic się nie dzieje. Widzę za to kilka spławów jednak poza moim zasięgiem.  Patrzę na brzeg, ale na wysokości ryb nie jest łatwo dostępny, a na pewno nie tak wygodny jak tu, gdzie siedzę (czyżby pesel się odzywał?) Macham coraz większymi i cięższymi woblerkami, a gdy i one okazały się za mało lotne, wyjąłem pudełeczko z gumkami. Mały Shad teez slim na możliwie najlżejszej główce robi robotę. Połowa wody nie przynosi nic, postanawiam więc klasycznie poobijać się o dno. Gdy w końcu żyłka wiotczeje podrywam spokojnie gumkę i nagle kij się gnie. Zacinam jak w drewno. Chyba zaczep. Jak to zwykle w takich opisach bywa – zaczep zaczyna ledwo zauważalnie, ale jednak sunąć pod prąd. No i zaczęła się jazda. Już nie siedziałem spokojnie na trawce, nie robiłem ostrożnych ruchów. Stałem na krawędzi wody obserwując kij i szpulę kołowrotka zastanawiałem się czy wystarczy mi żyłki. Hamulec ustawiłem trochę delikatniej niż normalnie, ale cały czas kontrolowałem szpule palcem. Byłem niemal pewien, że to co tam siedzi musi być w okresie ochronnym, ale chciałem chociaż zobaczyć co to jest. Niestety ryba nawet nie zamierzała odklejać się od dna. Przeciąganie liny trwało pewnie z 5 minut. W międzyczasie ryba zrobiła rejs wzdłuż brzegu klatki, zgarniając parę kilo trawy i innych gnijących roślin, dała nura pod zwalone drzewo, ale jakimś cudem wciąż siedziała. Ostatnia faza holu to było wybieranie żyłki na przemian ze ściąganiem z niej zielska, ale się udało. Rybę ledwo objąłem w karku. Była krępa, gruba i bardzo silna. Niestety, nie uraczę Was ani zdjęciem ryby, ani nie podam jej długości, bo przecież ryba w okresie ochronnym, więc nie można ani fotografować, ani mierzyć :) Powiem tylko, że to był piękny szczupak, który mógł poczekać z braniem te 10 dni, wtedy byłoby sie czym pochwalić :D . Zapięty był ledwo w samiutkich nożyczkach, o tyle szczęśliwie, że nawet nie drasnął żyłeczki. Mówiąc szczerze to właśnie tego mi trzeba było. Adrenalina buzowała pod czaszką, ręce się trzęsły, a banan nie chciał zejść z twarzy. Czułem się spełniony. Ochłonąłem, zjadłem kanapkę i niby miałem wracać, bo po co dalej łazić skoro już mi dobrze :) Jednak słoneczko wciąż jeszcze świeciło, ptaszki śpiewały, na całej rzece fajna zmarszczka… a zajrzę jeszcze do moich klusek. Po drodze zatrzymałem się jeszcze w miejscu, które wcześniej ominąłem i oszukałem okonka był chudziutki, ale wciąż sikał mleczkiem. W końcu podkradam się do klusek. Kolejne pół godziny nie daje efektów. Słońce zaczyna się chować za drzewami, a razem z nim nieco dalej zaczynają się spławy ryb. Zostawiam kluski i idę tam, gdzie cos się dzieje. Niestety ryby są poza moim zasięgiem. Staję więc nieco powyżej i macham jak najdalej pozwalając woblerkowi spłynąć możliwie najbliżej miejsca spławień. Bawię się tak pewnie ze 20 minut i w końcu mam strzał – znowu pudło. Kolejny strzał już na krótkim dyszlu – pudło! Postanawiam rzucać dopóki słońce nie zajdzie i w końcu doczekuję się jeszcze jednego strzału. Tym razem ryba siedzi. Po krótkim holu w podbieraku ląduje fajny klenik. Okazuje się, że on też się nie zaciął. Woblerek zaklinował mu się w pyszczku i w ten sposób dał się wyholować. Wystarczyło uwolnić ster i woblerek wyskoczył sam, a ryba bez najmniejszego draśnięcia wróciła do wody.

Teraz naprawdę byłem już spełniony. Prawie miesiąc przerwy i woda jakby odżyła, a może po prostu to ja się nie napalałem :D Tak czy inaczej muszę przyznać, że dla mnie to był swoisty „dzień dziecka”. Warto było się wypościć i wrócić nad Odrę z takim przytupem.

P.S. Łowiłem kijem Team Dragon 275 3-14 z kołowrotkiem DAM Quick DLX 920 FD i żyłką DRAGON HM80 0,161. Szczupaka skusiłem shad teez slimem 7,5 Bass Orange, natomiast leszcza, okonka i klenia woblerkiem Siek Różanka 4cm FL w kolorze nr 11

 

1-20200420_153817.jpg

1-20200420_192730.jpg

  • Lubię to 1
  • Super 16
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wczoraj zapuściłem sie jeszcze dalej. Ostatni raz w okolicach Malczyc byłem miesiąc temu, nie było wtedy szału z wodą, ale jakoś to jeszcze wyglądało. Natomiast wczoraj miałem wrażenie, że gdybym znał "ścieżkę" to przeszedłbym Odrę w woderach. Stan jak przy największych letnich niżówkach. Natomiast powyżej Rzeczycy wody mniej o dobry metr w porównaniu do dnia poprzedniego. Ryby wyraźnie zareagowały na spadek poziomu zalegając chyba na dnie. Udało mi się dosłownie wydłubać klenia, okonia i trzy małe szczupaczki łowiąc tonącym woblerkiem przy samym dnie.

1-20200421_144905.jpg

  • Lubię to 1
  • Super 4
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

17 godzin temu, oldBolo napisał:

Panowie - jaka jest woda na kanale przeciwpowodziowym - ktoś może parę słów napisać?

Wczoraj (wtorek) wieczorem woda niska. Nawet bardzo niska - jak w letnią niżówkę... i nurt niewielki.

Aktywność ryb widoczna, niestety tych godnych zainteresowania raczej daaaleko od brzegu.

  • Super 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

26 minut temu, peekol napisał:

Wczoraj (wtorek) wieczorem woda niska. Nawet bardzo niska - jak w letnią niżówkę... i nurt niewielki.

Aktywność ryb widoczna, niestety tych godnych zainteresowania raczej daaaleko od brzegu.

Czyli co ? można brodzić ?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

21 godzin temu, peekol napisał:

Wczoraj (wtorek) wieczorem woda niska. Nawet bardzo niska - jak w letnią niżówkę... i nurt niewielki.

Aktywność ryb widoczna, niestety tych godnych zainteresowania raczej daaaleko od brzegu.

Byłem wczoraj ale przyzerowałem (z muchą) -  miejscami jakiś ruch na powierzchni był ale płochliwe bardzo ryby przy tej niskiej i wolnej wodzie.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli ostatnio napisałem, że miałem nad wodą dzień dziecka, to dzisiaj miałem… dzień konia.

Ale po kolei. Żebyście mogli się wczuć w sytuację, muszę wspomnieć, że wczoraj też byłem na rybach, na które zabrała mnie… żona. Ale bez przesady, nie myślcie, że spakowała sprzęt i jadąc na ryby zabrała mnie w swoje miejsce. Po prostu chciała, jak to Ona mówi „poodlatywać” na łonie przyrody. Tak więc pod pretekstem, że robię coś dla niej pojechałem nad Oderkę. Tu muszę wyjaśnić coś jeszcze. Moja żona, gdy jeszcze nią nie była – lubiła łowić ryby. Żadnego robactwa, żadnego „nudnego” siedzenia i gapienia się godzinami w spławik. Lubiła lekki spinning i aktywny relaks nad wodą. W sumie to dzięki temu się poznaliśmy. Jednak, gdy już staliśmy się parą, zaczęła odpuszczać. Nie twierdzę, że przyćmiłem ją swoim kunsztem :D, myślę raczej że zobaczyła jak jestem w to wkręcony i jak potrafię zarażać swoją fascynacją wszystkich wokół, więc prawdopodobnie uznała, że lepiej będzie dla nas obojga jeśli da sobie spokój zanim nie jest za późno, bo gdybyśmy zaczęli świrować oboje, to nasz związek mógłby tego nie przetrwać, a tego żadne z nas nie chciało. Oczywiście ja żadnych zagrożeń nie widziałem, ale też nie nalegałem, by zmieniła zdanie. Od tamtej pory zdarzało jej się towarzyszyć mi w wyjazdach w roli wspomnianej wcześniej „odlatywaczki”, czyli ptaszki, kwiatki, sarenki… często polowała na fajne ujęcia z lustrzanką i to jej wystarczało. Dlaczego w ogóle o tym mówię? Ano dlatego, że w czasach gdy jeszcze łowiliśmy oboje – szło nam słabo. No dobra – mi szło słabo, a jej jak zawsze. Potrafiła zlać mi tyłek sandaczem podczas polowania na okonie, czy porządnym szczupakiem, podczas gdy ja zerowałem. Jednak, gdy przestała łowić, a zaczęła mi tylko towarzyszyć, stała się moim talizmanem. Niemal zawsze będąc z nią łowiłem fajne ryby. Była ze mną gdy złowiłem swojego życiowego suma i klenia, o dziesiątkach innych medalowych ryb, których złowienia była świadkiem nawet nie wspomnę.

Teraz skoro już wiecie wszystko, zrozumiecie pewnie z jakimi nadziejami jechałem z nią wczoraj na ryby po raz pierwszy w tym sezonie. Od razu powiem, że nie zawiodła mnie. Przez większość czasu co prawda nie działo się nic ciekawego, jakoś wyprosiłem jednego okonka, by całkiem nie przyzerować, ale w duchu już zaczynałem snuć domysły, że Żonka mi się wypaliła jako talizman. Tuż przed zachodem słońca gdy wracałem do samochodu, zadzwoniłem do niej, by się dowiedzieć gdzie jest. Ustaliłem, że ma do mnie jakieś 10 minut drogi, więc cofnąłem się jeszcze na chwilę nad rzekę, by machnąć parę razy kijem na odchodne, no i stało się. Walnięcie jak kopniak. Metrowe skoki przy dnie, uparcie pod prąd. W pierwszym momencie pomyślałem, że to znowu szczupak, za chwilę jednak okazało się, że to kolejny leszcz. Tym razem jednak ucieszył mnie bardzo. Był piękny i bardzo waleczny, a przyłożony do miarki uświadomił mi, że jest moim nowym rekordem, poprawionym o 0,5 cm. Cieszyłem się jak dzieciak, zarówno z holu jak i z życiówki, a przede wszystkim z tego, że Żonka wciąż działa :D Czekając na nią wysnułem nawet nową teorię dotyczącą szczęścia. Następnym razem jak będę z nią nad wodą, a ryby zawiodą, trzeba do niej zadzwonić, zapytać gdzie jest, czy odlatuje… zagaić cokolwiek, bo to działa …

Leżąc już w łóżku zacząłem myśleć o tych leszczach. Zdarzają mi się one na spinning od dawna. Pierwszy jakieś ćwierć wieku temu w rzeczce wielkości Bystrzycy w środku lata, przed burzą, gdy nagle nie wiadomo skąd napłynęły na mnie całym stadem i zaczęły cmokać. Nie wiedziałem wtedy, że to leszcze, założyłem Effzett’a 1 pomalowanego markerem na czarno i nie musiałem długo czekać na branie – więc było to celowe, a nie przypadkowe. Potem wiele razy, szczególnie wiosną trafiał mi się jeden, czy dwa w sezonie, przy okazji polowania na klenie, czy jazie, dlaczego więc nie spróbować ich łowić z premedytacją? Bo co, bo są takie wędkarsko… niekoszerne? Ale czemu, bo to nie drapieżniki? Ale skoro walą na spinning to chyba jednak trochę drapieżności w sobie mają. Poza tym czy leszcz jest mniej drapieżny, mniej „koszerny” od wzdręgi? Raczej nie, a przecież całe zastępy spinningistów skupiają się na tej rybie zwłaszcza w upalne letnie dni. Kto mi zabroni skupić się na leszczu? Nikt. Plan był prosty – jutro jadę ze spinningiem na leszcze, tylko muszę popracować nad talizmanem :D

Dziś po robocie (zdalnej rzecz jasna) zaproponowałem żonie niby od niechcenia wypad nad rzekę. Nie miała czasu 😱. Trochę poirytowany zacząłem drążyć temat, co takiego ma do roboty w piątkowe popołudnie. No i usłyszałem, że trzeba pojechać z psem na pola, żeby się wybiegał, bo wczoraj przez te moje ryby nie był, trzeba się zająć synem, a przede wszystkim trzeba ugotować jakiś obiad. Argumenty miała mocne, ale moje leszcze były mocniejsze. W pierwszej chwili pomyślałem, że powiem jej, że rezygnuję z obiadu. Zaraz jednak dotarło do mnie, że nie gotuje tylko dla mnie, a poza tym jeszcze ten niewybiegany pies. Pomyślałem chwilę, poszeptałem z synem (tylko proszę się nie śmiać, bo w dobie pandemii ludziom przychodzą do głowy różne dziwne pomysły) i zaproponowałem żonie, że jak wrócimy to sam ugotuję obiad, z którego zrobimy kolację przy świecach, syn zajmie się psem i zabierze go na długi spacer, a to wszystko tylko po to, by pojechała ze mną na ryby :D

Zgodziła się! Godzinę później siedziała wygodnie na brzegu rzeki wpatrując się w chmury, a ja niespiesznie (pamiętałem o nienapalaniu się) poszedłem obejrzeć moją leszczową miejscówkę. Prawdę mówiąc to nie miałem się gdzie spieszyć. Była 17 z groszami, a pomny wcześniejszych doświadczeń wiedziałem już, że jeśli się zacznie to nie wcześniej niż za godzinę. Przeszedłem więc całą tę miejscówkę wypatrując jakichś spławów, cmoknięć, czy innych oznak bytności ryb. Niestety w odróżnieniu od kilku ostatnich dni, dziś wiało dość mocno. Ciężko było cokolwiek zauważyć, ciężko też było rzucać moim ostatnim kilerkiem, czyli 2,5g Siekiem o sporej powierzchni dolnej. Gdy więc godzina potencjalnych brań nadeszła, wróciłem na chwilę do żony, zamieniłem dwa zdania (wczorajsza koncepcja :D), a nawet dałem, czy może dostałem całusa (nie zaszkodzi, a może pomóc ;)) i założywszy na agrafkę tonącego, zwartego w budowie Sieka zacząłem łowić tam gdzie wczoraj skończyłem. Taktyka banalnie prosta – jak najdłuższe rzuty prostopadle do brzegu i powolne, a nawet bardzo powolne prowadzenie po łuku z częstymi przerwami. Wobler musi być taki, żeby pływający bardzo wolniutko się wynurzał, a tonący bardzo wolno tonął. Prezentacja musi być jak najdłuższa na jak najmniejszej różnicy głębokości. (pisząc to w tej chwili pomyślałem, że muszę jeszcze spróbować z neutralnymi). Co do samego woblera, powinien mieć migotliwą pracę i stosunkowo dużą powierzchnię boczną, najlepiej jakby pracował w okolicach 1 metra. Nie mam tu na myśli ewidentnych karasków, czy krąpików, bardziej coś subtelniejszego, a jako, że od wieków uwielbiam Sieki, moim skromnym leszczowym arsenałem stały się pływające Różanki i tonące Bzyki. Te dwa modele fajnie się uzupełniają i ogarniają wszystkie moje potrzeby w tej kwestii. Ale wracajmy nad wodę, tak więc rzucam tym moim tonącym Siekiem z trudem, ale jednak jakoś to idzie. Chodzę mało, rzucam gęsto, zwalniam, zatrzymuję, nie podrywam, tylko wolno wprowadzam w ruch i w końcu mam walnięcie. Ryba walczy dzielnie, znowu te charakterystyczne szarpnięcia, jakby rzucanie łbem, które jeszcze wczoraj kojarzyły mi się ze szczupakiem. Dziś już wiem, że to leszcz. Walczył naprawdę fantastycznie i niestety spalił mi miejscówkę, ale gdy w końcu wjechał do podbieraczka wybaczyłem mu wszystko. Ciemny, wręcz brązowy facet z wyraźną wysypką tarłową. Zacząłem się zastanawiać, czy on wciąż myśli o jedzeniu, czy skupia się już raczej na odganianiu konkurencji, a może ewentualnych wyżeraczy ikry? Przykładam rybkę do miarki i od razu mimowolny banan – wczorajsza życiówka poprawiona o kolejny centymetr. Nie wiem czy bardziej cieszy mnie życiówka, czy fakt, że to co sobie obmyśliłem przed snem sprawdza się nad wodą. To mój pierwszy z góry zaplanowany i z premedytacją złowiony leszcz na spinning. Łowię dalej. Od razu robię 50 metrowy łuk i szukam kolejnego leszcza. W międzyczasie wiatr zaczyna słabnąć, chwilami wręcz zanika. Postanawiam wrócić na początek i zacząć jeszcze raz z woblerkiem pływającym. Obławiam miejsce nieco powyżej tego, w którym złowiłem leszcza i nagle słyszę za plecami (powyżej) cmoknięcie. Odwracam się i zauważam ślad na wodzie. Po cichu podchodzę na odległość rzutu, podaję przynętę i wolniutko prowadzę w stronę brzegu. Delikatne trącenie – zachowuję zimną krew. Nie zacinam, nie przyspieszam… nie pokazuję, że zrobiło to na mnie jakiekolwiek wrażenie. Poprawiam minimalnie bardziej w górę rzeki. Podaje woblerka może metr wyżej, ale wciąż prowadzę niemal prostopadle do brzegu, po niewielkim łuku, który tworzy prąd. Znowu trącenie, a ja wciąż niewzruszenie i niespiesznie kręcę korbą. Gdy wobler był może 4-5 metrów ode mnie nastąpiło walnięcie. Trudno to nawet nazwać walnięciem. Kij dynamicznie ugiął się do 1/3 długości i na chwilę w tej pozycji pozostał. Ryba przygięła może 3, 4 razy i wyjechała na powierzchnię grzecznie wślizgując się do podbieraka. Mimo, że hol mnie nie porwał to jednak to co zobaczyłem w podbieraku przeszło moje najśmielsze oczekiwania. To była piękna, gruba samica, potwornie ciężka jak na leszcza, no ale co ja tam mogę wiedzieć o takich leszczach, skoro nigdy wcześniej nawet podobnego nie widziałem. Miarka pokazała, że życiówkę ustanowioną niespełna godzinę temu poprawiłem właśnie o kolejne 5 cm.

Zrobiłem fotkę, odniosłem rybę do rzeki i chciałem jeszcze łowić, ale ręce mi drżały. Pomyślałem o żonie, w końcu to jej zasługa – wyślę jej chociaż fotkę. Gdy zobaczyłem fajkę w telefonie informującą, że zobaczyła zdjęcie, nagle podniosła się z ziemi, pomachała mi i krzyknęła „Gratki” – siedziała 15 metrów obok i cały czas miała mnie na oku. I jak tu nie wierzyć w talizmany :D.

P.S. Ci, którzy dobrnęli do końca mam nadzieję, że wybaczą mi ten nagły słowotok. Zauważyli też na pewno, że w sumie to nie wiadomo o czym bardziej był ten post - o "talizmanie", czy o leszczach? Tak więc, żeby nie obrazić żadnego z bohaterów wrzucę fotkę mojej Asi z czasów jej aktywnosci wędkarskiej (tu chyba nad Powodziowym) - to w jakis sposób potwierdzi, że nie lałem wody, co zaś do leszczy to też udało mi się pstryknąć fotkę aktualnego rekordu tuż przed podebraniem, żeby nie było że piszę o łowieniu z premedytacją, a w rzeczywistości być może wyciągam je za kapoty :D 

 

 

1-DSC00484-1.jpg

1-20200424_191728.jpg

1-20200424_182637.jpg

1-20200424_191939.jpg

  • Lubię to 1
  • Super 11
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja również gratuluję @moczykij

Kolego @oldBolo coś masz nie tak z dodawaniem postów. Dodają Ci się wielokrotnie. Nadmiar usunąłem bo za dużo tej zazdrości 😉

Widzę, że posty dublują Ci się też na innym forum więc problem leży po Twojej stronie.

Wkleiłbym jakąś rybkę bo oczywiście na nie chodzę ale u mnie same małe klenie ~30cm - niezależnie czy chodzę ze spinnem czy DSem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.