Skocz do zawartości
przynęty na klenia     Dragon

tom@ha

Użytkownik
  • Liczba zawartości

    185
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    18

Zawartość dodana przez tom@ha

  1. Dziś wybraliśmy się z @Booryss na zakończenie sezonu pstrągowego. Właściwie pojechaliśmy bez przekonania, co do godnego zakończenia jakimś w miarę przyzwoitym pstrągiem, bo nasze rzeki i rzeczki PiL wieją pustką jak szkoły podczas zdalnego nauczania. Okazało się jednak, że z pstrągowego zakończenia wyszedł nam chyba całkiem niezły początek sezonu lipieniowego. Kilka naprawdę ładnych, jak na nasze warunki, lipasów mieliśmy okazję wyjąć z podbieraków. Zdarzyła się nawet chwila intensywnych zbiórek jęteczki z powierzchni, więc nacieszyliśmy się w sumie kilkunastoma sztukami wyjętymi na sucharka. Żeby nie było jednak za optymistycznie - miejscówki, w których kiedyś łowiliśmy niemal na pewniaka, tym razem ziały pustką.
  2. tom@ha

    rzeka Ślęza

    Na kilkanaście wizyt nad Ślęzą w tym roku (a mam dość blisko, więc czasami wyskoczę wieczorem na godzinkę lub dwie), bilans jest zdecydowanie "w plecy". Raptem dwa klenie godne wzmianki. Poza tym kilka okonków (dosłownie okonków) i kleników. Miałem wiosną kilka atomowych ataków kleni na woblera (z muchą byłem dwa-trzy razy i dałem sobie spokój), ale nie udało się ryb skutecznie zapiąć. I to tyle. Tak więc ogólnie biednie
  3. tom@ha

    rzeka Ślęza

    Czasem Ślęza potrafi jeszcze pozytywnie zaskoczyć.
  4. tom@ha

    Czas przed imadełkiem

    Trochę ponadczasowej klasyki (MB Female, Coachman, IBD) i pomysł własny
  5. Spotkanie było przesympatyczne, zwłaszcza, że i ryby dopisały.
  6. Lepszym miejscem na medialny ekshibicjonizm jest jakiś talent szoł. Proponuję zatem wystąpić w celu zaspokojenia ww. ciągot.
  7. Publika na rybach jest akurat potrzebna jak umarłemu kadzidło. Nieważne zawody, czy nie zawody.
  8. tom@ha

    WROCŁAWSKA ODRA

    Bo teraz to się społeczeństwu wszystko należy. Kwiat i nadzieja narodu musi się corocznie, juwanalnie upodlić, a sprzątanie po sobie pozostawić pospólstwu lub w ogóle nie zaprząta sobie tym głowy. Samo zniknie. Ma być zabawa, melanż i w ogóle hedonizm na pierwszym miejscu. Idiociejemy i staczamy się jako ogół do cna.
  9. tom@ha

    Bystrzyca

    Łowiłeś na odcinku DSW czy DWR?
  10. Za namową @Booryss 'a wczorajszy deszczowy wieczór spędziłem z muchówką w ręce. Booryss, jak na rasowego muszkarza przystało, brodził oczywiście ze spinem . Taki to, pierwszy w sezonie, 36 cm jasio się przyplątał. Walnął w niepozornego, lekkiego streamerka, że prawie wyrwało mnie ze śpiochów. Dwa brania, jedna ryba w podbieraku.
  11. tom@ha

    Bystrzyca

    Mnie Bystrzyca każdej wiosny zaskakuje i jeszcze nie zdarzyło mi się, żebym łowił "z marszu" w tych samych miejscach, gdzie poprzedniego sezonu miałem niemal pewne miejscówki. Na razie bez okazów, ale mam już upatrzone stada.
  12. Twój kij stoi cały czas u mnie w przedpokoju, więc waż słowa
  13. Radzio, jesteś gigantem! Brawo byku . Obiecuję, że będę zanęty za Tobą nosił, tak zresztą jak za Booryssem. p.s. ale łapie się pchły, a ryby - łowi
  14. Łatwo się pomylić @ESSOX by pasował do naszego towarzystwa we Wrocku.
  15. A jakże. Nawet stołeczek i zanęty
  16. Skoro masz wątpliwości, to po cholerę robiłem dla Ciebie te muchowe smużaki? Nie rób jaj i choć raz nas godnie reprezentuj
  17. Przy średnim stanie wody (tak mniej więcej, jak w ostatnich dniach), mając spodniobuty, można śmiało brodzić w okolicach i powyżej Mostów Chrobrego - w stronę jazu. Wody jest ok. 70-110cm. W stronę Mostów Jagiellońskich jest trochę głębiej.
  18. tom@ha

    Bystrzyca

    W mocnym nurcie...? Miałem wczoraj wieczorem wrażenie, że woda w niektórych miejscach prawie stoi. W tych warunkach wyjąłem trzy okonie takie 23-25cm. Jakoś się w tym roku na Bystrzycy nie mogę wstrzelić w klenie.
  19. tom@ha

    WROCŁAWSKA ODRA

    Dziś po skończeniu szychty przy taśmie, wyskoczyłem na godzinkę z małym okładem nad Odrę. Przeprosiłem się ze spinningiem i przyszły efekty. Nałowiłem się okoni, jak nie pamiętam kiedy ostatnio. Wszystkie w nieimponującym rozmiarze sportowym, tak około 23 - 28cm, ale radości miałem sporo.
  20. tom@ha

    WROCŁAWSKA ODRA

    Pomysł godny realizacji. Zaproponowane miejsce jest z jednej strony bardzo dobre, bo wiele osób się tam kręci i takie akcje, jak z wiatą nad Sanem, która stała się celem agresji jakichś patologicznych przedstawicieli homo, bo już nie sapiens, raczej miałyby może małe szanse realizacji. Z drugiej strony to, że kręci się tam sporo ludzi (rowerzyści, psiarze, spacerowicze, itp.), mogłoby sprowadzić wędkarzy do roli gości, nie gospodarzy. Tak sobie luźno myślę...
  21. trochę zachęcony przez @tomek1, postanowiłem wyjąć z szuflady stary tekst, który napisałem w na początku lat 90-tych ubiegłego wieku i przepisać go z nieco pożółkłej kartki do formatu docx, Zasada no kill była wówczas fanaberią i mało kto o niej słyszał, co proszę wziąć pod uwagę, gdyby ktoś poczuł się lekko zniesmaczony. Pierwsze kropki Wysiadłem na samotnej stacji kolejowej. Nigdy wcześniej tutaj nie byłem, a teren znałem jedynie z wielokrotnie studiowanej mapy turystycznej. W garści teleskopowy kij spinningowy, w uszytym przez matkę pokrowcu, na ramieniu torba z resztą żelastwa i aparatem fotograficznym. Jest wcześnie, słońce jeszcze się nie wychyliło zza okolicznych wzgórz, a poranne mgły powoli snują się wśród świeżej zieleni buków i świerków. Idę w kierunku rzeki starą, brukowaną drogą, wijącą się między polami i łąkami. Ostatnie wzniesienie i wreszcie ją widzę – srebrna wstążka wije się niżej. Przyspieszam kroku, by jak najszybciej znaleźć się nad brzegiem. Zapach późnej wiosny trochę miesza się z wonią, którą znam z zupełnie innych okoliczności. Od tego momentu będzie mi ten zapach towarzyszył podczas każdych odwiedzin tego miejsca i jeszcze o tym nie wiem, ale będę go z tą rzeka kojarzył przez lata. Zapach górskiej wody z lekką domieszką strużek ścieków z domostw w jej górnym biegu. Niecierpliwie rozkładam sprzęt, zerkając co chwila na wodę. Czuję się trochę jak na pierwszej randce. Nie wiem czego się spodziewać , prócz tego ten dreszczyk emocji przed pierwszym rzutem w nurt własnoręcznie wystruganego, pokracznego woblera. Idę prawym brzegiem, za plecami mając wysoką skarpę. Słońce świeci prosto w twarz, więc refleksy odbitych od wody promieni oślepiają i łowienie momentami staje się mało komfortowe. Obławiam podręcznikowe miejsca, przelewy, kamienie w nurcie, spowolnienia, przemierzam kolejne metry wzdłuż nurtu, jednak na razie randka sprowadza się do starań jedynie z mojej strony. Wybranka jakoś ich nie odwzajemnia. Może tu nie ma ryb? Może po pierwszym spotkaniu rozejdziemy się w swoje strony i nie skonsumujemy znajomości? Przysiadam na chwilę na kamieniu, wyjmuję kanapki, termos z herbatą i patrzę na rzekę. Nieprzebrane stada owadów zaczynają swój spektakl. Coraz więcej mikroskopijnych żagielków płynie po powierzchni, po chwili wzlatując i znów przysiadając na lustrze wody. To chyba jętki – myślę. Niektóre z żagielków znikają pod powierzchnią zassane jakby od spodu lustra wody, pozostawiając jedynie ślad w postaci rozchodzących się kółek. Żadnych chlapnięć, wyskoków, tylko dyskretne wessanie jęteczki pod powierzchnię. O Swarogu ognisty!, pomyślałem. Tutaj jest życie, są ryby! W pewnym momencie nastąpiła kulminacja przedstawienia. Między kamieniami wystającymi z wody widzę grzbiet rybska, które w pogoni za czymś, zapędziło się na płyciznę może nieco powyżej kostek, by po kilku metrach tej płycizny, przebytych w sprinterskim tempie, zniknąć w głębszym miejscu, zostawiając po sobie tylko rozmyte fale na powierzchni. Film przyrodniczy o łososiach na Alasce przyszedł mi na myśl. Tymczasem zbieranie z powierzchni trwało nadal, a ja siedziałem na tym kamieniu i przyglądałem się zjawisku. Nijak moje toporne woblery i obrotówki nie pasowały do subtelnych jętek. Zebrałem się i poszedłem dalej, nie mając za bardzo nadziei, że dziś cokolwiek złowię. Brzeg, po którym się poruszałem z łagodnego i kamienistego zamienił się w stromą, ziemną skarpę, pionowo opadającą w nurt. Pojawiły się korzenie i konary w nurcie, a na wystających ponad lustro gałęziach malowniczo powiewały szmaty, worki i diabli wiedzą co jeszcze, a w zakolach gdzieniegdzie pobrzękiwały butelki. Era wszechobecnego plastiku dopiera nadchodziła. Do agrafki przypiąłem szkaradnego woblera, wystruganego z topolowej deski, pomalowanego farbami modelarskimi na czerwono z zielonym grzbietem i pionowymi paskami na wzór okonia. Puściłem go wzdłuż burty, prowadząc powoli pod prąd. Widziałem już kolebiącą się pod powierzchnią przynętę, gdy spod podmytych korzeni wyskoczyła srebrzysta torpeda i niemal w tym samym momencie poczułem szarpnięcie na moim teleskopie. Ha, ha… ale jazda. Trochę zaczynam panikować, czy zdobycz się nie wypnie, więc hol jest dość forsowny. Na szczęście hamulec w kołowrotku mam ustawiony dość miękko. Przez przypadek zresztą. Doświadczenie i wiedza dopiero przyjdzie. Na razie jestem żółtodziobem w spinningowym rzemiośle i chyba tylko prawo frajera pozwala mi na doprowadzenie pstrąga do podbieraka. Jest śliczny. Pierwszy kropek w życiu. Nie wiem ile dokładnie mierzy, więc przykładam go do wędziska, na którym mam zaznaczone magiczne 30cm, żeby mieć jakieś odniesienie. Ryba wije się i czynność nie jest taka prosta, ale udaje się. Dopiero po powrocie stwierdzam przykładając „calówkę” do kija – 34cm. Robię zdjęcie zdobyczy, wyjmuję finkę z torby, żeby uczynić zadość atawistycznym potrzebom zapewnienia pokarmu wspólnocie rodzinnej i przynieść upolowaną zdobycz do domu. Pstrąg leży na trawie i czeka na wykonanie wyroku. Mam wrażenie, że patrzy na mnie i prosi, by zrobić to szybko. Robi mi się niesamowicie głupio. Biorę pstrąga w ręce, nachylam się nad lustrem, by go uwolnić i… czuję jak z rybą w dłoniach powoli osuwam się głową w dół wraz z kawałkiem skarpy, która obrywa się pod moim ciężarem. Panikuję drugi raz w ciągu tych kilku minut. Nie wiem jak głęboko jest pode mną, torba na ramieniu ciąży, a ja w rozpaczy próbuję złapać się jakiejś wystającej gałęzi, czegokolwiek co pozwoli mi na zatrzymanie pogrążania się. W tym szale przychodzi mi przez myśl, że nie dość, że nie przywiozę „ryby ka kolację”, to może jeszcze w ogóle nie wrócę. Chyba, że w plastikowym worku. Co ja matce powiem, jak nie wrócę? Szarpię się i motam. Gałąź, którą chwyciłem, łamie się, więc walczę dalej. Rozpacz mnie ogarnia, ale czuję, że łapię grunt pod nogami. Drę pazurami wystające z brzegu trawy. Nogi mają oparcie. Dobra, na razie żyję. Teraz trzeba się wygramolić. Nie wiem jak tego dokonałem, ale jakimś nadludzkim wysiłkiem wyczołgałem się na brzeg. Chyba tryskająca uszami adrenalina w tym pomogła. Leżę chwilę na brzegu i dyszę. Po chwili dźwigam się i mokry jak szmata od podłogi wracam do miejsca, gdzie zadzierzgnąłem bliższą znajomość z rzeką. Powinna tam leżeć moja wędka. Ukochany, teleskopowy Szekspir 2,10m. Jest, leży na krawędzi oberwanej skarpy. Zatem strat w sprzęcie nie ma, na zdrowiu też, tylko honor i schludny wygląd zszargane. Do powrotnego pociągu mam ze dwie godziny, więc może zdążę choć trochę obeschnąć. Rozebrałem się więc prawie do gołego, mokre ciuchy rozłożyłem na trawie, by słonko je podosuszyło. Usiadłem i dopiero w tym momencie zaczęło do mnie docierać co się stało. Już mnie nie interesowały jętki, ryby, otaczająca przyroda. Zastanawiałem się jak ja taki mokry wejdę do wagonu i co matka powie, gdy mnie zobaczy w drzwiach. Siedziałem w przedziale wzbudzając lekkie zainteresowanie współpasażerów a pode mną zbierała się kałuża z ociekającej jeszcze odzieży. Czułem się w niej jak w zbroi, ale nie to było ważne. Cały wracałem do domu. To był ostatni raz w życiu, gdy, mimo już pełnej letności i świeżo zdanej matury, dostałem od matki wpieprz w chacie… p.s. czerwonego, teleskopowego Szekspira już nie mam. Nie wiem co się z nim stało. Pewnie wylądował na śmieciach, jak wiele moich skarbów, gdy się z rodzinnego domu wyprowadziłem na dobre. Został mi z tego zestawu tylko kołowrotek ryobi, z którym miałem jeszcze niejedną fajną wędkarską przygodę. Koślawy czerwono-zielony wobler, nie wytrzymał prób wielokrotnego moczenia i popękał na grzbiecie. Lekko fekalny smrodek tej rzeki już jest na szczęście melodią przeszłości, tylko ryb jakby mniej.
  22. Dziękuję za ciepłe słowa. Czasami popełnię jakiś tekst "do szuflady", bywa, że coś wrzucę na forum. Do tego wypracowania powyżej jeszcze coś bym dopisał i widzę, że się wkradło kilka literówek, ale niech tam...
  23. Dźwięk budzika wyrwał mnie ze snu. Nieludzka pora pobudki i nabrzmiałe jeszcze snem powieki, ledwie zmrużone dwie godziny wcześniej, nie ułatwiają podjęcia nieuniknionej decyzji o opuszczeniu pieleszy. Kto z kolegów wpadł na tak wczesną porę wyjazdu? Pytanie czysto retoryczne, bo oczywiście wiem . Daleka droga przed nami, ale są jakieś granice przyzwoitości. Nic to, nie czas już na takie dywagacje. Zebrałem wcześniej przygotowany sprzęt i bagaże, dopiłem ostatni łyk kawy i dokończyłem symboliczne o tej porze śniadanie [?], Jak nazwać śródnocny posiłek, drugą kolacją czy przedśniadaniem? Zebrałem po drodze kolegów i w drogę. Drugim autem podróżuje pozostała część ekipy – to ta bardziej zadziorna i rozigrana J Droga do celu naszej podróży nie jest tak oczywista, jakby się mogło wydawać, toteż błądzimy tu i ówdzie, a nawet jedziemy pod prąd. Co tam, pewnie i tak więcej mnie nie na wyprawę nie zabiorą, to mogę i prąd. Na nawrotkę na ręcznym na „esce” jednak się nie zdobyłem… Nie siedziałem jeszcze w areszcie w bratnim państwie, ale i tak nie pałam. Koniec naszej radosnej podróży zwieńczył zakup licencji, wizyta w sklepie po kilka much „na wzór”, zrzucenie gratów na kwaterze i upragnione przywitanie z chłodną i niemałą wodą. Znów cholera idzie z zapory i z gór sporo ha-dwa-o. W ojczyźnie rzeki na południu ledwie sączą się po kamieniach, a tutaj woda prawie zdejmowała nam śpiochy z nóg, gdy weszliśmy nieco powyżej kolan. Przechodzimy z Patrykiem pozornie niewinne bystrze bardzo czujnie i gdyby nie kijki do brodzenia, jako trzecia noga, to pewnie bliżej integrowalibyśmy się z fauną i florą wodną. Bystrze kończyło się kamienistą przykosą, za którą woda zwalniała i robiła się zdecydowanie głębsza. Tutaj łatwiej było utrzymać równowagę, a przede wszystkim miejsce „pachniało” rybą i było wręcz podręcznikowe. Systematycznie zaczęliśmy czesać tę głębszą wodę streamerami, co po kilku zmianach przynęty i sposobu jej prowadzenia poskutkowało tęczakiem-trzydziestaczkiem, który połakomił się na fantazyjną, kolorową muszkę. Tak sobie łowiliśmy i łowiliśmy bez większych efektów, aż doszliśmy do końca tej płani i trzeba było zatrąbić do powrotu, bo z jednej i drugiej strony nurt gnał jak TLK. Kątem oka zobaczyłem dwóch jegomościów, którzy weszli do wody kilkadziesiąt metrów poniżej nas i zaczęli ciężko łowić spod kija w głębokim, z wstecznymi prądami zakolu. Po kilku minutach w podbieraku jednego z nich pojawiła się pierwsza zdobycz, potem następna i kolejna. No nieeee…, panowie. My tu walczymy z prądem po kolana, a wy po krawędzie woderów, w spokojnej wodzie, wyjmujecie z jednego dołka kilka ryb. Znaczy się można połowić, tylko trzeba się przyłożyć do roboty, a nie relaks i podziwianie widoków. Po krótkiej przerwie na wymianę sprzętu oraz chwilową regenerację, z kabanosem między zębami, batonem i mineralną w kieszeni, wróciłem nad wodę w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do zanurzenia w otmętach nimf. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu, w zakolu nikt już nie łowił. Spojrzeliśmy na siebie i nie zastanawiając się, daliśmy nura w nadbrzeżne krzaki, by po chwili stać po piersi w zimnej wodzie. I tak mieszając tymi nimfami, raz cięższymi, raz lżejszymi, w różnych kolorach i kształtach, wyjmuję z tej głębiny tęczaka i chyba ze dwa lipaski. Nic nadzwyczajnego w sumie i godnego uwiecznienia. Zapamiętale mieszając nimfami w rzece, nie zauważyłem kiedy Patryk uciął sobie nad brzegiem drzemkę. Mając na oku kolegę, czy aby nie zwiotczeje za bardzo we śnie i nie osunie się do wody, powoli przesuwam się z nurtem w kierunku płytszej i szybszej wody. W takim nieszczególnym miejscu mam branie, ale chyba lekki rozprężenie cielesno-umysłowe spowodowało, że tracę ładną rybę po krótkiej walce. Patryk zdążył się ocknąć a mnie po tej krótkiej dawce adrenaliny zaczynało się udzielać zmęczenie. Zwinąwszy zestaw udałem się niespiesznie do miejsca spoczynku, spoglądając na łowiących w oddaleniu kolegów. Na zakole wróciłem wieczorem znów ze streamerem. W końcu jak mam nic nie złowić, to połowię chociaż z przyjemnością i frajdą prostowania dłuższego kawałka sznura. W zakolu nic się nie działo, jedynie mijany w drodze Patryk z emocjami w głosie mówił, że miał na kiju rybę wielkości małego dzika. I tak rzucając tu i ówdzie, mijając nieciekawe kawałki wody, na dłuższej, prostej płani, gdzie dało się łowić bez podcinania nóg przez napierającą masę wody, mam strzał w białego streamera. Odruchowo zaciąłem, choć nie było takiej potrzeby, bo coś konkretniejszego pewnie było zapięte na końcu zestawu. Długo nie widziałem ryby, bo trzymała się dna, wyciągając co raz kilka metrów linki z kołowrotka, to znów zmuszając mnie do błyskawicznego kasowania luzu. Wreszcie dała się naprowadzić do podbieraka. Potokowiec. Srebrny taki i z bladymi kropkami. No nic, idziemy na brzeg mierzyć tego wojownika. 45cm. Przy próbie sfotografowania, odbija się ogonem od podbieraka i… po chwili łypie na mnie już z nurtu i majestatycznie odpływa. Na wieczór mieliśmy zaplanowane integrowanie się przy kuflu przepysznego tutejszego piwa oraz już na kwaterze – tradycyjne warsztaty muchowe, ale zmęczenie pozwoliło tylko na pierwszą część, czyli po jednym i spać. Nazajutrz kilka minut po szóstej zameldowaliśmy się w innym miejscu – poniżej mostu, kawałek w górę rzeki od naszej kwatery. Konsekwentnie trzymam się streamerowania, stawiając na przyjemność, kosztem efektywności – jak się miało wkrótce okazać. Po kilku minutach mam piękne branie, ale hol kończy się wypięciem ryby. Nastroiło mnie to optymistycznie, że może jednak będzie, i przyjemnie, i skutecznie. Kilka metrów niżej, znów widowiskowe wyjście do prowadzonego tuż pod powierzchnią przynęty. Łowiłem linką z tonącą końcówką, ale szybki nurt pod koniec prowadzenia i tak wynosił muszki pod powierzchnię wody. Szybki hol, choć ryba walczyła dzielnie i potokowiec około czterdziestocentymetrowy ląduje w podbieraku. Biały streamer wykonany na kilka dni przed wyjazdem, znów okazał się skuteczny. Za łamiącym nurt kamieniem mam kolejne branie, ale tym razem ryba wychodzi zwycięsko. Tymczasem Patryk z brzegu turla nimfy w zwolnieniach za kamieniami. O, Grześ do nas dołączył – też nimfując. Tymczasem Bartek przysłał MMS’a z drugiego brzegu z dwoma niezłymi tęczakami. No nie powiem, poziom zazdrości we krwi nieco wzrósł. Z tego stanu szybko mnie wyprowadziły pełne emocji krzyki dochodzące z brzegu, bo Patryk miał na końcu zestawu jakąś kłodę, niedającą się oderwać od dna. No nieźle, na delikatnym zestawie zabawa się przeciągała w czasie, a my nadal nie widzieliśmy z kim Patryk ma do czynienia. Nie wiem jak długo to trwało, ale po kilku próbach naprowadzenia ryby do podbieraka, ta salwowała się ucieczkami w nurt, gdy wreszcie stojący w pogotowiu Grześ, sprawnym ruchem podjął pięknego, grubego jak kłoda tęczaka. Stałem w pewnym oddaleniu od tego widowiska, ale szeroką fioletową pręgę na boku widziałem dokładnie. Całe 66cm szczęścia na takie małe coś na haczyku chyba nr 18. Jak on to zawiązał do żyłki 0,16?. Gratulacje Patrzyk! Ki diabeł podszepnął mi dziś tego streamera, skoro na nimfy takie kloce siadają? Wracać po zestaw do nimfy nie bardzo mam ochotę, tłumacząc sobie, że może jednak nie będzie tak źle, skoro jedna ryba w podbieraku a i dwa fajne brania też się zdarzyły. Przemek też konsekwentnie tego dnia trzymał się strima i w nagrodę, może za wytrwałość, zaliczył fajnego pstrąga. Wieści z teatru działań na innym odcinku rzeki mówią, że Marcin wyjął tęczaka 61cm. Worek z kabanami się rozwiązał, ja tymczasem poza jeszcze jednym pstrągiem, nie miałem się czym pochwalić. Wracając z Przemkiem na kwaterę, co i raz obławiamy spokojniejsze miejsca, których przy tym podwyższonym stanie wody za wiele nie ma. Gawędzimy przy okazji i miło spędzamy popołudnie, bez ryb jednak. Kończąc dzień z mocnym postanowieniem poprawy więcej nie próbować streamera. W końcu nie przyjechaliśmy tutaj dla przyjemności. Wrócić i nie mieć się czym pochwalić na forum, toż to dyshonor i ujma. Jak postanowiłem, tak też konsekwentnie podjąłem wyzwanie wytrzymania dnia, turlając ołów po dnie. Nigdy nie lubiłem przepływanki bez spławika… W sklepie wędkarskim „za rogiem” kupiłem kilka egzemplarzy miejscowego rękodzieła, co tylko przy dużej dozie wyobraźni można by nazwać „muchami” Ciężkie to takie, że spinningiem da się dorzucić na drugi brzeg, a wpadając do wody, przypomina odgłos keitecha na 5g główce. No ale nie ma zmiłuj. Sprzedawca zapewniał, że „to je vyborne”. No dobra, jak się nie sprawdzi, to chociaż zostanie do kolekcji, chyba że zerwę te monstra na zaczepach. Do dziewiątej nie miałem nawet brania, choć koledzy co i raz coś holują. Jarek był w ogóle poza konkurencją i dobrze, że stał daleko, bo pałałem chęcią trzepnięcia go w kapelusz tym ciężkim czymś na końcu zestawu. Żeby zrobił sobie dłuższą przerwę, ma się rozumieć Zawiązałem, trochę bez przekonania, jakieś fioletowe maleństwo na troku, a na prowadzącej nieco cięższego pomarańczowego kiełża. No i za trzecim przepuszczeniem zestawu, poczułem silne branie. Nie jakieś subtelne przesunięcie czy zatrzymanie ledwie widoczne, tylko rąbnięcie wyginające kij. Ha ha… Jak ja nie cierpię tej nimfy, to szkoda słów. Żadnej przyjemności z tego machania jak cepem. No chyba, że takie coś walczy na drugim końcu Kilka odjazdów, murowanie przy dnie, wyskok pokazujący pręgę w promieniach słońca, kilka prób podebrania i jest. Nie tak duży, jak kolegów, ale miarka pokazała 47cm. Jaro zrobił zdjęcie. Tradycyjne buzi (rybie, nie Jarkowi) i do wody. Do południa zaliczyłem jeszcze kilka lipieni i tuż przed przerwą na posiłek, poniżej filara mostu na tego samego fioletowego paproszka prowadzonego w pół wody, majestatycznie wyszedł z głębokiej dziury piękny tęczak. Wszystko doskonale widoczne, prawie jak na dłoni. Zacinam i czuję, że zabawa będzie dłuższa. Repertuar rywala jest znacznie bogatszy niż poprzednika. Nie jest łatwo go zachęcić do zbliżenia się w rejon podbieraka, na którego widok kilkakrotnie ryba zrywa się do ucieczki w nurt. Wreszcie jest. Śliczny. Miarka pokazała równe 50cm. Jakby nie było, tęczowa życiówka . Po południu trochę się rozrzedziło i ani się spostrzegłem, a w zasięgu wzroku miałem tylko Grzegorza i Jarka. Nie wiem gdzie się podziali pozostali koledzy. W spowolnieniu nurtu pod lewym brzegiem, w miejscu, które obdarzyło największą liczbą ryb, zapinam tęczaka. Trochę mnie wyrwał z zamyślenia silnym kopnięciem w prawie zawieszoną w nurcie nimfę. I to wcale nie fioletową, a klasyczną, zielonkawą hydropsyche. Wypuściłem pstrąga i znów zapadłem w jakieś zamyślenie, jednak dzikie krzyki kolegów łowiących niżej szybko mnie przywróciły do pełnej świadomości. O Perunie gromowładny, co za potwora Jarek holuje? Holuje, ba. To tęczak robi z nim co chce. Dzikie wyskoki, ucieczki z nurtem, odjazdy jak torpeda i Jarek podążający za rybą w dół rzeki. Grześ z gotowym podbierakiem, ćwiczył starty jak do sztafety przez płotki, robił piruety w nurcie, co skończyło się efektowną przewrotką na plecy z pełnym zanurzeniem. Peryskop tylko w postaci kamery na czapce wystawał ponad lustro wody. Jarek tymczasem wytrwale trzymał wariata w spienionym nurcie daleko od miejsca, gdzie nastąpiło branie. Grześ pozbierawszy się z podziwiania podwodnego świata, chwyciwszy podbierak w dłonie, wystartował by dogonić oddalającego się za rybą Jarka. To nie mogło się skończyć zgodnie z planem. Drugie zanurzenie zaliczone i gacie mokre od środka do samych skarpet. Zmagania z dzikusem (pstrągiem, nie Grzegorzem) zakończyły się w podbieraku. Tęczowy szaleniec nie okazał się rekordem świata i aż dziw bierze skąd w przeciętnej (jak na tę wodę) rybie tyle, nomen omen, ikry? Pod wieczór poszliśmy niżej, do miejsca, gdzie nurt przelewa się z jednej strony rzeki na drugą, a za zatopionymi kamieniami tworzy się długi i szeroki warkocz z wolniejszą wodą. Warkoczysko, właściwie. Poprzedniego dnia widzieliśmy tutaj dwóch mistrzów metody niekoszernej, nękających miejscową ichtiofaunę. Wyglądało zachęcająco, zwłaszcza, że dało się nawet pewnie brodzić w wodzie po… Poniżej pasa. Brały lipienie, na przemian z pstrągami, które miałem problem, by wyholować. Jakoś tak zapięte za naskórek. W promieniach chylącego się za góry słońca brania ustały i czułem już cały dzień w kręgosłupie. Miałem jeszcze ochotę wrócić w pobliże mostu, ale ból miejsca, gdzie poniżej następuje utrata szlachetnej nazwy pleców, przezwyciężył nadzieję spotkania z okazem. Tak, tak… emerytura bliżej niż dalej. Poza tym to niebywale smaczne piwo w karczmie opodal, też miało magiczną siłę przyciągania. Wszak został nam jeszcze jeden dzień na zmagania z nurtem, więc na siłę nie zamierzałem się forsować. Nieuchronne musiało nadejść. To jest ten dzień, gdy podświadomość zaczyna dokuczać i przyjemność obcowania z przyrodą powoli miesza się z myślami o powrocie do codzienności i obowiązków. By tę przyjemność trochę przedłużyć, gromadnie zbieramy się nad jednym, całkiem pokaźnym zagłębieniem dna (trochę głębiej niż wodery, prawda Przemek?). A zagłębienie to zamieszkiwało stado tęczaków i to takich, że oczom trudno uwierzyć. A widać je było jak na dłoni. Toż to akwarium niemalże. Żerowały w smugach resztek z dna, podrywanych naszymi butami. Jak lipienie, bez cienia płochliwości, podpływając pod same sznurówki. Cóż było robić? Łowić na upatrzonego – nie przymierzając - stado kormoranów Długo trwało zanim Przemek trafił na co biorą. Tego dnia daniem była żółta nimfka. Cholera, kto ma żółte nimfy? Grześ dobył z zakamarków kamizelki tajny skarbczyk i obdarował chętnych klasycznymi Amber Nymph. No i zaczęły się brania. Nie, żeby od razu, za każdym przepuszczeniem zestawu. Niezbyt łapczywie, by nie powiedzieć z ociąganiem brały, ale coś tam wyjechało w podbierakach do zdjęć i miarek. Królem polowania był oczywiście Jaro. Stojąc na skraju tego stada kormoranów, wiążę złółtą nimfę na skoczka, nie zauważam przy tym, że przypon oplata kilklakrotnie przelotki na szczycie wędziska. Rzucam przynęty w nurt i widzę branie jak na dłoni. Duży tęczak chwyta nimfę i odwraca się majestatycznie. Zacinam w tempo i czuję pulsujący ciężar na końcu zestawu. Ale co jest…? Nie mogę wydać centymetra linki z kołowrotka, a potwór szaleje. Dopiero teraz zauważyłem zapętlony na szczytówce przypon. Jasna cholera, no. Jaro dopada do mojej szczytówki i próbuje uratować sytuację, ale w tym momencie czuję luz na końcu wędki. Piękne zakończenie wyprawy odpływa razem z tęczakiem. Szlag by to... Zwijam sprzęt i już nie łowię. EPILOG Kilka dni po powrocie, praca rzuca mnie na dwa dni w Małopolskę. Oczywiście dyżurne wędzisko leży w bagażniku. Pakując się na wyjazd, stawiam przy drzwiach torbę z woderami i drobnym szpejem do tego wędziska, które leży w aucie. Żona widząc te bagaże z kołowrotkami i pudełkami pyta mnie czy jadę służbowo czy znów na ryby. Nie, no ten… zabieram to, żeby nie stało w przedpokoju. Do pracy przecież jadę. Po południu, po załatwieniu spraw, które dają chleb i czasami zostaje z tego na zakup haczyków, ruszam na pobliską rzekę. Wpadam jeszcze przywitać się z gospodarzem tego kawałka wody oraz odebrać zezwolenie i ahoj przygodo! Cieknące wodery zostawiłem w domu, więc zastępcze gumy pospiesznie wciągnąłem na spodnie od garnituru. Nie ma czasu na zmianę garderoby. Woda niska, że ledwie toczy się po kamieniach. Zanurzam dłoń. Nieprzyzwoicie ciepła, jak na tę porę roku woda w górskiej rzece, trochę zastanawia. Plan był prosty – ryby przy tym stanie wody są pewnikiem schowane w głębszych miejscach, więc zacząłem chodzić po konkretnych „adresach”. Dupsko szybko się pociło w tym biegu w gumowych gaciach i miałem tylko nadzieję, że wyjściowe spodnie jako-tako będą się nadawały na następny oficjalny dzień. Człowiek jest jednak czasami głupkowaty - sobie myślę. W tych warunkach i na szybko, bo do zachodu słońca zostały dwie godziny, tylko mokra muszka. Do latających - mam wrażenie - setkami owadów, nie ma żadnych wyjść. A widzę duże i małe jętki, muchówki i diabli wiedzą co jeszcze. Podnoszę kilka kamieni – nieliczne larwy, chyba chruściki. Dobra, prowadząca March Brown, na skoczka, Pheasant Tail. Przypony cieniutkie, bo woda krystaliczna. No to jedziemy z koksem. Jedna płań, druga, warkocz z głębszą wodą, główny nurt przy kamiennej opasce. Nic, pusto. Jak w dupie po śliwkach, normalnie. Zmieniłem miejsce i przynęty. Na skoczka zawiązałem imitację larwy chruścika, na prowadzącą malutkiego Red Spinnera. Rzut i za kamieniem poczułem lekkie przytrzymanie, Zacinam i sznur przelatuje mi obok ucha. OK. coś się jednak dzieje – przeszło mi przez myśl. W następnym dającym szanse miejscu przykładam się bardziej. Kilka rzutów i mam branie. Drobiazg jednak. Przynajmniej w porównaniu do tych sprzed kilku dni. Niespełna trzydziestocentymetrowy potoczek uwolniony szybko zmyka w ciepłym nurcie. Rozglądam się dookoła, słońce pięknie maluje już długie cienie nadbrzeżnych olch. Zwijam sprzęt. Nigdy nie lubiłem nagród pocieszenia.
  24. a patroszone autentyczne POTOKOWCE bywają w sieci Piotr & Paweł. Serio
  25. Też wreszcie znalazłem chwilę, by odwiedzić przydomowy odcinek rzeczki na literę "B". Niski stan zachęcał, żeby pobrodzić, co też z chęcią uczyniłem. Niestety, nie ma się czym chwalić - poza jednym wyjściem do woblerka, zszedłem znad wody o kiju. Co do śmieci gromadzących się na każdej większej przeszkodzie, to na Bystrzycy co drzewo w nurcie, to zbiera się wywrotka butelek, styropianu i worków. Syfu ile dusza cywilizowanego człowieka zapragnie. Możliwości i chęci jednego człowieka, by to uprzątnąć, są jednak zbyt skromne. Tak się zastanawiałem - może się skrzyknąć któregoś dnia w gronie bywalców i miłośników tej wody i zacząć to porządkować, bo aż oczy bolą patrzeć. Organizacyjnie trochę roboty by z tym było, ale może... ? piszesz: [...] "na podwórku nikt by nie chciał mieć czegoś takiego....brak mi słów" Byś się zdziwił co ludzie mają na podwórkach . To, choćby patrząc z perspektywy takiego Bobru na przylegające do rzeki posesje, zastanawiam się czy to siedziby homo sapiens. Stare pralki, sterty butelek po oleju i napojach, opony, itp... Nysa Szalona, nie jest jedyną na Zdolnym Śląsku wodą, która pachnie kropkami, a świeci pustką. Inna sprawa, że jeszcze płynie bardzo zimna woda i aktywność tych nielicznych ryb jest znikoma, ale sygnały od kolegów uprawiających lokalne wędkarskie safari w poszukiwaniu nowych wrażeń i siurków, nie napawają na razie optymizmem. W sobotę na Nysie Kłodzkiej, poza jednym pstrągiem na kiju @michalosix'a, ręce fauną wodną nie zapachniały.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.