Podnoszę temat, bo chciałbym opisać swój przykład przygody z wydrami.
Kilka lat temu dzierżawiłem staw w lesie. aż pewnego razu po jednym sezonie, wpuszczeniu 600 sztuk kroczka nie odłowiłem ani jednej sztuki. Jako, że straty były ogromne a kupę lat zajmowałem się strzelectwem sportowym, zaczaiłem się w nocy na tego szkodnika. Niestety mając dwie bawiące się na tafli wydry w zasięgu strzału zafascynowany ich zabawą spóźniłem się ze strzałem. Postanowiłem kupić własny teren jakieś 15km oddalony od tego miejsca, bliżej gospodarstw -licząc na to, że ucieknę przed wydrą. Niestety- w tym roku na kilkanaście tarlaków karpia (10-15kg) został jeden z wyraźnymi śladami walki na ciele. reszta albo pływała przy brzegu obgryziona, albo śnięte podnosiły się po jakimś czasie z dna. Niestety wydra zaczyna żer od największych sztuk ryb. Zabija nie dla zabawy, a niestety ma taki instynkt, gdy trafia na sztucznie "przerybniony" zbiornik wodny. poza tym u mnie też uczy młode polowań. Na żywołapkę złapać się nie chce, bo jest za duża i 1,5 metrowa pułapka na nią nie starcza. Do prądu się przyzwyczaiła i szuka miejsc gdzie pastuch może podkopać. Po jej śladach dotarłem do miejsca jej bytowania, po drodze mijając niewielkie jezioro, które również wytrzebiła. Raz ją nawet widziałem- nie sądziłem, że wydry mogą być tak dorodne, nie dziwne więc, że moja żywołapka była za mała...
Sąsiad, który poniżej miał staw - zastawił wnyki z linki stalowej, w którą się złapała, ale urwała linkę owijając się wokół własnej osi. Miał a nie ma ten staw, bo dał sobie spokój z rybami i nie piętrzy już wody.
Powoli brakuje już osób, które nie wiedziałyby co to za okropny szkodnik, więc dziwią mnie postawy pseudoekologów...