Skocz do zawartości
Dragon

Egeniusz Friede

Użytkownik
  • Liczba zawartości

    89
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Informacje o profilu

  • Lokalizacja
    Słupsk
  • Zainteresowanie
    wedkarstwo

Ostatnie wizyty

Blok z ostatnimi odwiedzającymi dany profil jest wyłączony i nie jest wyświetlany użytkownikom.

Egeniusz Friede's Achievements

3

Reputacja

  1. Zestaw Muchowy. Rozpakowałem przesyłkę od Stasia Pomykały ze Strzegomia i z wrażenia ….. szczęka mi opadła! Do Muzeum trafił kompletny zestaw muchowy liczący kilkadziesiąt lat z automatycznym kołowrotkiem. Wielkie dzięki! Więcej szczegółów w załączonym przez ofiarodawcę opisie.
  2. Wraz z jesiennym skracaniem się dnia zmniejsza się aktywność wędkarzy. Na przymorskich rzekach zaczął się okres ochronny z uwagi na tarło troci. Pozostaje wędkowanie na kanale w Rowach lub na Bałtyku. Rowy są łowiskiem mało przewidywalnym. Wypłynięcie w wędkarski rejs na morze to jeszcze większy totolotek. Naturalną koleją rzeczy pozostaje więcej czasu na inne przyjemności. Na bazie różnych zdobycznych płyt meblowych powstał regał dla wyeksponowania wędzisk, które przez prawie rok czekały, żeby pokazać je światu. Są to wędki bambusowe, klejonki i cała gama spinningów z włókna szklanego lub aluminium. Zostały przekazane do Muzeum przez wędkarzy z podaniem imienia i nazwiska lub anonimowo. Niektóre eksponaty noszą ślady licznych napraw i przeróbek. Modyfikacje to niezwykle ciekawy obraz wędkarskiej przemyślności. Od bardzo topornej do niezwykle finezyjnej. Część wędek trafiła do nas wraz z kołowrotkami. Szczególnie jeden z nich zwrócił moją uwagę. A to z powodu bardzo pomysłowej naprawy złamanej stópki. Kikut od korpusu został włożony w dopasowaną metalową rurkę, zaś z drugiego rozciętego końca naprawiający uformował nową stópkę. Proste i skuteczne. Nie pokażę tego na zdjęciu, żeby nie psuć sobie interesu. Jak wszyscy zaczną naprawiać uszkodzone kołowrotki, to nie będzie komu kupować nowych.
  3. Wędkarska arystokracja. W poszukiwaniu bardziej finezyjnych metod wędkowania powstał sposób łowienia na sztuczną muchę. Na tyle atrakcyjny i skuteczny, że wciąż rośnie ilość fascynatów tej metody. Na początek próbują swoich sił na tanich zestawach. Wędzisko z włókna szklanego, prosty kołowrotek o ruchomej szpuli. Na tym kończą się możliwości oszczędzania. Podkład, sznur, łączniki, przypony koniczne, no i przede wszystkim przynęty muszą być profesjonalne. Na imitacje owadów odbiegające od pierwowzorów ryb nabrać się nie da. Za sprawą Tomasza z Nowego Sącza, zainspirowanego przez Krzysztofa z Krakowa, do zbiorów Muzeum Wędkarstwa w Słupsku trafił piękny zestaw sztucznych owadów wraz z narzędziami służącymi do ich wytwarzania. W paczce znalazły się również znaczki wydane na okoliczność rozgrywanych zawodów muchowych. Nadawca przesyłki napisał tak: „Witam. Wczoraj wysłałem do Pana paczuszkę z pamiątkami z lat 70-tych , z Nowego Sącza. Oznaki to wiadomo , ale muchy jak i imadło zostały wykonane przez wielokrotnego uczestnika a także zwycięzcę ogólnopolskich zawodów muchowych . Wiem ,że na jego muchy w latach 1965-1980 łowiło wielu muszkarzy w Polsce.. Niestety nie znam ( choć się domyślam) nazwiska właściciela tych przedmiotów. Przyniósł mi je do pracy jego syn. Nasze spotkanie było krótkie, więc nie zdołałem dowiedzieć się więcej szczegółów. Po rozmowie z Krzychem (Czaplą ), z którym przyjaźnię się od wielu lat, doszliśmy do wniosku , iż właściwym miejscem dla tych pięknych pamiątek będzie Pana Muzeum..... Paczka została wysłana w środę więc powinna dotrzeć w piątek. Pozdrawiam i gratuluję pięknej inicjatywy”. Dziękuję wyżej wspomnianym za przekazane eksponaty. Każdy taki gest dobrej woli wyzwala we mnie poczucie długu wdzięczności. Nie wiem, czy będę mógł się w inny sposób-niż tych parę zdań w forum, zrewanżować?
  4. Dorsz Zygmunta. W Krakowie na Wawelu zawisł dzwon, a w Muzeum Wędkarstwa w Słupsku dorsz…. Zygmunta. Jego droga do naszej kolekcji była dosyć zawiła. Autorem pomysłu na przekazanie eksponatu do muzealnych zbiorów był właśnie Zygmunt. Reszta osób, które się do tego przyczyniły, woli pozostać anonimowa. Spreparowana ryba to bez wątpienia dorsz bałtycki. Jego wagę można oszacować na około 10 kg. Zaś długość w przybliżeniu na 1 m. Za złowienie takiego okazu właściciel Vanessy PS wypływającej z Helu daje wyprawę gratis. Na filmie Jesienny Rejs: https://www.youtube.com/watch?v=bpagB49CuLs Nietrudno wyobrazić sobie emocje łowcy takiej sztuki. Na dodatek holowanej z głębokości kilkudziesięciu metrów. Trzeszczały przy tym nie tylko wędzisko, kołowrotek i plecionka, ale również ścięgna wędkarza. Wiedzą o tym wszyscy, którym zdarzyło się złowić taaaką rybę. Wielkie dzięki!
  5. Wielkie Łuki cz.12. Po roku pracy na eksporcie pojawiły się kłopoty ze zdrowiem. Zaczęło się od niewinnego bólu dużego palca u nogi. Stał się z czasem na tyle dokuczliwy, że odwiedziłem naszego „bazowego” lekarza. Przepisał jakąś maść i tabletki. Gdyby nie pomogło, zalecił pokazać się ponownie. Nie pomogło. Gorzej, zaczęły dokuczać kostki obu nóg. Niestety, zachorować jest łatwiej, niż odzyskać zdrowie. Kolejnym etapem kuracji było skierowanie do specjalisty w przychodni w mieście. Tam sympatyczna pani doktor wysłuchała, opukała i przepisała fizykoterapię. Dwa rodzaje zabiegów na przemian przez dwa tygodnie. Jeden zabieg był całkiem znośny. Natomiast drugi do teraz kojarzy mi się z elektrowstrząsami. Po podłączeniu elektrod długi czas nie było nic czuć. Za to w nieprzewidywalnym momencie pojawiały się impulsy na miarę porażenia prądem. Aż mnie prostowało. Prawdopodobnie aparat był taki. W gabinecie fizykoterapii byłem jednym z wielu pacjentów. Chorych w różnym wieku i z różnymi dolegliwościami. Był porządek. Każdy pacjent miał ustaloną kolejkę do zabiegu. Przestrzegania kolejności pilnowała fachowa i miła obsługa. Nikt się po znajomości nie przepychał. Moim stawom skokowym niestety nie polepszało się. Nie skrzypiały, nie bolały. Za to przy chodzeniu miałem uczucie, jakby za chwile miały się rozsypać. Nie pomogło leczenie ambulatoryjne. Nie pomogła fizykoterapia. Lekarz zapytał – gdzie w szpitalu wole się leczyć? Na miejscu, czy w Polsce? Wybrałem leczenie w szpitalu w Wielkich Łukach. Trafiłem na oddział wewnętrzny. Ordynatorem tego oddziału była sympatyczna, ale wymagająca lekarka. Jako obcokrajowiec dostałem pewne fory. Chciała dobrze. Później się okazało, że wyszło mi to bokiem. W drodze wyjątku pozwoliła mieć na sali chorych buty i kurtkę. Dla ewentualnego wyjścia po za teren szpitala. Z kolegami. Jeszcze w pełni sił i zdrowia. Pobyt w lecznicy zaczął się od różnorakich badań. Także od prześwietlenia. Innego od robionych do tej pory w kraju. Zobaczyłem na żywo na ekranie monitora swoje wnętrze. Co było w środku? Najbardziej rzucały się w oczy płuca. Czarne od smoły po wypalonych papierosach. Zgłosiłem prowadzącej badanie pani doktor swoje obiekcje co do ubocznych skutków długotrwałego naświetlania promieniami Roentgena. Wyjaśniła, że aparat emituje bardzo małe nieszkodliwe dawki promieni. Dobra jakość obrazu jest efektem dużego wzmocnienia impulsów. Technika na wysokim poziomie. Sale chorych były wieloosobowe. Mieszkańcy miasta i okolicznych wiosek . Wszyscy pacjenci chodzący. Z różnymi dolegliwościami. W większości kardiologicznymi i reumatologicznymi. Wspólna niedola zbliżyła nas do siebie. Moi towarzysze opowiadali o swojej pracy, rodzinach. O życiu na wsi w kołchozach. Mieli dużo pytań na temat stosunków panujących w Polsce. Także o stan wojenny, „Solidarność”? Wiele informacji z moich odpowiedzi ich bardzo dziwiło. Widać oficjalne komunikatory inaczej prezentowały wydarzenia w Polsce niż ja. Pani ordynator na temat rozpoznania mojej choroby wypowiadała się dosyć oględnie. Zleciła na moje kostki okłady z parafiny. Terapia okazała się być bardzo skuteczna. Sam byłem zdziwiony postępami w stawianiu mnie na własne nogi. Wypis ze szpitala. Nowych znajomych ze szpitalnej sali odwiedzali krewni. Odwiedziny były ograniczone do określonych pór dnia. Nie było samowoli w dożywianiu chorych. Przynoszone produkty spożywcze musiały uzyskać akceptację pielęgniarki. Leżało to jak najbardziej w interesie hospitalizowanych. Alkohol był wykluczony. Można było sobie o nim tylko pogadać. Mój „herbatnik” już wcześniej wyjechał do kraju. Nikt ze znajomych nie pofatygował się odwiedzić mnie w szpitalu. Wszyscy zajęci swoimi sprawami. Telefonów komórkowych , do chociażby pogadania sobie w ojczystym języku, jeszcze nie było. Przypominało mi się wtedy mądre powiedzenie docenta Habdasa:” pamiętajcie, że to Pan Bóg nadał przyjaciół!” Po dłuższej pauzie dodawał: „a diabli kolegów”. Był listopad. Kolejna rocznica wybuchu Rewolucji Październikowej. U naszych sąsiadów zza wschodniej granicy najważniejsze święto. Rosjanie dwa razy w roku tłumnie uczestniczyli w pochodach. W robotnicze święto 1Maja i z okazji wybuchu Rewolucji. Polakom pracującym w Kraju Rad nie pozostawało nic innego, jak świętować razem z gospodarzami. Kto mógł i musiał, uczestniczył w obchodach. W maju było ciepło. Przejście przez udekorowane miasto przy dźwiękach muzyki to frajda. Można było nawet kupić piwo z beczek ustawionych przy trasie przemarszu. W listopadzie było ponuro i zimno. Udział w pochodzie w tych warunkach to bardziej przymus niż przyjemność. Jedyny pozytyw - to dzień wolny od pracy. Tym razem byłem w szpitalu. Odwiedzający chorych tego świątecznego dnia, byli wyjątkowo skrupulatnie przefiltrowani przez siostrę oddziałową. Siostra była prawą ręką pani ordynator. Któryś z odwiedzających się żalił, że mu „coś” z przyniesionych produktów skonfiskowała. I dodał jakieś słowo. Nie znalazłem go w słowniku. Nie mniej moi sąsiedzi nie wyobrażali sobie spędzenia tak ważnego dnia bez kropli alkoholu. Padło na mnie. Ubrałem buty i kurtkę. Poszedłem do sklepu osiedlowego, w którym wcześniej kupowałem owoce i napoje. Tym razem stanąłem w bardzo długiej kolejce do stoiska monopolowego. Zauważyła mnie przechodząca ulicą nasza ordynator. Jak pech, to pech. Następnego dnia zostałem wypisany ze szpitala. Jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę. Mój kontrakt jak raz też dobiegł końca. Wróciłem do kraju.
  6. Wielkie Łuki cz.11. W Polsce postępowało łagodzenie rygorów stanu wojennego. Zaistniała możliwość, zaproszenia najbliższej rodziny do odwiedzenia pracujących za granicą. Skorzystaliśmy z Włodkiem (oboje mieszkaliśmy w tym czasie w Inowrocławiu) z możliwości przyjazdu naszych żon do Wielkich Łuków. Z kłopotami, bo z kłopotami - uzbroiły się w niezbędny „przemyt” i wybrały w drogę. Trasa była przetarta przez cotygodniowe zmiany wyjeżdżających i powracających z „rozłąki”. Pociągiem pośpiesznym Warszawa – Moskwa przez Brześć. Wysiadało się po drodze na stacji Orsza. Dalej jeszcze bagatela 200 km zakładowym autobusem. Na Placu Czerwonym w Moskwie. Autokar jeździł po ustalonej trasie zawożąc do Orszy grupę wyjeżdżających do kraju. Powrotnym kursem następnego dnia przywoził do Wielkich Łuków powracających z tygodniowego pobytu „na rozłące”. Bagaże podróżnych zabierał samochód ciężarowy „Kamaz” z przyczepą. Nasze panie nie przyjechały razem z grupą pracowników, ale o jeden dzień wcześniej. Nie pamiętam już z jakiego powodu. Żeby uchronić je przed czekaniem 24 godziny na planowy przejazd autobusu, pojechałem po nie terenowym Uazem. Etatowy kierowca, tego już mocno wyeksploatowanego pojazdu, zatankował do pełna oba zbiorniki. Taki zapas pozwalał przejechać trasę Wielkie Łuki – Orsza i z powrotem bez uzupełniania paliwa. Dodał mi również na drogę bańkę oleju silnikowego. Udzielił także zaleceń; nie jechać szybciej niż 60 kilometrów na godzinę, co 100 km uzupełnić olej w silniku. Wybrałem się w drogę po nasze „kochanie” po południu . Cztery godziny jazdy na stację. Na miejscu zdrzemnąłem się do czasu przyjazdu pociągu. Tyle samo trwała podróż powrotna. Oczywiście w towarzystwie pań zleciała dużo szybciej. Jak mówią na taka okazję Rosjanie: „dłuższe jedziesz, dalsze budziesz”. Pożytek z przyjazdu żon o 1 dzień wcześniej niż naszych kolegów był taki, że wraz z nimi pojawił się na bazie nowy „przemyt”. Po raz pierwszy i jedyny przed moim „butikiem” ustawiła się kolejka „pokupatieli”. Jak nigdy wcześniej i później, utargowałem jednego popołudnia ponad 2 tysiące rubli. U Włodka było podobnie. Cała radość, szczególnie u kobiet, nie wynika z posiadania pieniędzy. Jest związana z możliwością ich wydawania. Na miejscu, w naszym mieście nie było to takie proste. Pozorna obfitość towarów. To co nas interesowało było „deficytnym towarom”. Najczęściej słyszana odpowiedź sprzedawczyń w sklepach brzmiała :„nietu”. Owszem, zabawki dla dzieci, alkohole, upominki, były do kupienia. Za to zmechanizowany sprzęt gospodarstwa domowego, drobne wyroby jubilerskie, bakalie, czekolady i popularne gatunki papierosów łatwiej było kupić w Moskwie, Leningradzie czy nawet łotewskiej Rezeknie. Indywidualne wyjazdy poza granice miasta były zabronione. Nasze paszporty po przyjeździe do Wielkich Łuków były deponowane w kadrach. Do okazania przy ewentualnej kontroli służyło zaświadczenie tożsamości ze zdjęciem i wpisem danych osobowych po polsku i po rosyjsku. Zaświadczenie tożsamości. Konsekwencją przyłapania na poruszaniu się po za wyznaczonym rejonem był karny zjazd do kraju. W praktyce zdarzało się to wtedy, gdy ktoś z naszych na takim wyjeździe narozrabiał. Największa trudność wiązała się z kupnem biletu. Mając w kieszeni bilet na przejazd autobusem lub pociągiem było się wygranym. Rosja stała otworem. Szkoda, że nie udało się całego tygodniowego pobytu naszych żon zorganizować po za „Płoszczadką”. Mimo woli musiały się napatrzeć i nasłuchać „bazowego” życia. To nie była hermetycznie zamknięta enklawa. Kwitły ożywione kontakty z miejscowymi . Na różnych płaszczyznach: handlowych, przyjacielskich i towarzyskich. Pokłosiem tych obserwacji był list, który żona napisała po powrocie do Polski. Na szczęście go nie dostałem. Wcześniej dotarł do mnie kolejny. W tym liście już dosyć oględnie nadmieniła , że to co poprzednio napisała, jest zapewne prawdą? Szczęście w życiu, to rzecz bardzo ważna! c.d.n.
  7. Wielkie Łuki cz.11. W Polsce postępowało łagodzenie rygorów stanu wojennego. Zaistniała możliwość, zaproszenia najbliższej rodziny do odwiedzenia pracujących za granicą. Skorzystaliśmy z Włodkiem (oboje mieszkaliśmy w tym czasie w Inowrocławiu) z możliwości przyjazdu naszych żon do Wielkich Łuków. Z kłopotami, bo z kłopotami - uzbroiły się w niezbędny „przemyt” i wybrały w drogę. Trasa była przetarta przez cotygodniowe zmiany wyjeżdżających i powracających z „rozłąki”. Pociągiem pośpiesznym Warszawa – Moskwa przez Brześć. Wysiadało się po drodze na stacji Orsza. Dalej jeszcze bagatela 200 km zakładowym autobusem. Na Placu Czerwonym w Moskwie. Autokar jeździł po ustalonej trasie zawożąc do Orszy grupę wyjeżdżających do kraju. Powrotnym kursem następnego dnia przywoził do Wielkich Łuków powracających z tygodniowego pobytu „na rozłące”. Bagaże podróżnych zabierał samochód ciężarowy „Kamaz” z przyczepą. Nasze panie nie przyjechały razem z grupą pracowników, ale o jeden dzień wcześniej. Nie pamiętam już z jakiego powodu. Żeby uchronić je przed czekaniem 24 godziny na planowy przejazd autobusu, pojechałem po nie terenowym Uazem. Etatowy kierowca, tego już mocno wyeksploatowanego pojazdu, zatankował do pełna oba zbiorniki. Taki zapas pozwalał przejechać trasę Wielkie Łuki – Orsza i z powrotem bez uzupełniania paliwa. Dodał mi również na drogę bańkę oleju silnikowego. Udzielił także zaleceń; nie jechać szybciej niż 60 kilometrów na godzinę, co 100 km uzupełnić olej w silniku. Wybrałem się w drogę po nasze „kochanie” po południu . Cztery godziny jazdy na stację. Na miejscu zdrzemnąłem się do czasu przyjazdu pociągu. Tyle samo trwała podróż powrotna. Oczywiście w towarzystwie pań zleciała dużo szybciej. Jak mówią na taka okazję Rosjanie: „dłuższe jedziesz, dalsze budziesz”. Pożytek z przyjazdu żon o 1 dzień wcześniej niż naszych kolegów był taki, że wraz z nimi pojawił się na bazie nowy „przemyt”. Po raz pierwszy i jedyny przed moim „butikiem” ustawiła się kolejka „pokupatieli”. Jak nigdy wcześniej i później, utargowałem jednego popołudnia ponad 2 tysiące rubli. U Włodka było podobnie. Cała radość, szczególnie u kobiet, nie wynika z posiadania pieniędzy. Jest związana z możliwością ich wydawania. Na miejscu, w naszym mieście nie było to takie proste. Pozorna obfitość towarów. To co nas interesowało było „deficytnym towarom”. Najczęściej słyszana odpowiedź sprzedawczyń w sklepach brzmiała :„nietu”. Owszem, zabawki dla dzieci, alkohole, upominki, były do kupienia. Za to zmechanizowany sprzęt gospodarstwa domowego, drobne wyroby jubilerskie, bakalie, czekolady i popularne gatunki papierosów łatwiej było kupić w Moskwie, Leningradzie czy nawet łotewskiej Rezeknie. Indywidualne wyjazdy poza granice miasta były zabronione. Nasze paszporty po przyjeździe do Wielkich Łuków były deponowane w kadrach. Do okazania przy ewentualnej kontroli służyło zaświadczenie tożsamości ze zdjęciem i wpisem danych osobowych po polsku i po rosyjsku. Zaświadczenie tożsamości. Konsekwencją przyłapania na poruszaniu się po za wyznaczonym rejonem był karny zjazd do kraju. W praktyce zdarzało się to wtedy, gdy ktoś z naszych na takim wyjeździe narozrabiał. Największa trudność wiązała się z kupnem biletu. Mając w kieszeni bilet na przejazd autobusem lub pociągiem było się wygranym. Rosja stała otworem. Szkoda, że nie udało się całego tygodniowego pobytu naszych żon zorganizować po za „Płoszczadką”. Mimo woli musiały się napatrzeć i nasłuchać „bazowego” życia. To nie była hermetycznie zamknięta enklawa. Kwitły ożywione kontakty z miejscowymi . Na różnych płaszczyznach: handlowych, przyjacielskich i towarzyskich. Pokłosiem tych obserwacji był list, który żona napisała po powrocie do Polski. Na szczęście go nie dostałem. Wcześniej dotarł do mnie kolejny. W tym liście już dosyć oględnie nadmieniła , że to co poprzednio napisała, jest zapewne prawdą? Szczęście w życiu, to rzecz bardzo ważna! c.d.n.
  8. Wielkie Łuki cz.10. W trakcie półtorarocznego pobytu udało mi się zobaczyć także Mińsk, Moskwę i stolicę Armenii -Erewań. Szczególnie pobyt w Armenii był okazją do zetknięcia się z inną kulturą. Ormianie dla zbudowania czegokolwiek w swojej stolicy musieli się wgryzać w skaliste podłoże. Obok naszego hotelu robione były wykopy pod fundamenty nowego budynku. Podstawowym narzędziem przy tych pracach nie była koparka, tylko młoty pneumatyczne. Spotykaliśmy się w Rosji z bardzo krytyczną oceną polskiego „socjalizmu”. Socjalizmu z prywatną własnością ziemi, zakładami rzemieślniczymi, „badylarzami”. Tak samo dziwiłem się socjalizmowi armeńskiemu. Z powszechnym okupywaniem się „władzy”. „Górkami” do prywatnej kieszeni sprzedawców. Żądanymi w państwowym sklepie - za sprzedaż spod lady atrakcyjnych towarów. Traktowaniem kobiet w sposób daleki od równouprawnienia. Przy tym wszystkim w tym kraju uchowało się chrześcijaństwo w swojej pierwotnej postaci. Takie, jakie ustanowił Chrystus i apostołowie. Tutaj znajduje się góra Ararat, gdzie Noe przycumował swoją Arkę. Monastyr. Kilka ciekawostek z tej wycieczki. Po powrocie do hotelu, po zwiedzeniu stolicy, stwierdziliśmy spore braki w naszych bagażach. Wszystko się jednak szybko wyjaśniło. Pokazały się panie z obsługi i najzwyczajniej w świecie oznajmiły, że nic nie zginęło. Zabrały ciuchy do pokazania i sprzedaży swoim znajomym. Za to co sprzedadzą, dostaniemy pieniądze. Pozostałe rzeczy oddadzą. Tak też się stało. Gdzie pracujesz - z tego żyjesz. Na dancingu w hotelowej restauracji tańczyli sami mężczyźni. Przepraszam, jedna kobieta też – Rosjanka. Zgadaliśmy się z Tadziem z jednym z gości obecnych na imprezie. Zaprosił nas do odwiedzenia go następnego dnia w swoim domu. Taksówkarz zawiózł nas pod podany adres. Gospodarz opowiedział o zakładzie w którym pracował. Ponarzekał na stosunki panujące w Armenii. Najbardziej na podział na tych co muszą „dawać” i tych, którzy korzystając ze swojej uprzywilejowanej pozycji „biorą”. Wymieniał ; policjanci, urzędnicy, …. . „Pani domu” w czasie naszej wizyty była dyskretnie nieobecna. Jednak z zaciekawieniem przysłuchiwała się naszej rozmowie. Poczęstowała nas domowym daniem. Plackiem kukurydzianym, do którego zawijało się wiązkę zieleniny o smaku anyżu. To było bardzo smaczne. Dzieciaki gospodarzy grzecznie się zachowywały i coś tam do siebie mówiły. Tadziowi się wyrwało: takie małe, a już znają ormiański. My tacy duzi, a tylko rosyjski. Rozbawił tym naszych gospodarzy. Duchowni kościoła starokatolickiego w Armenii. W programie był również wypad w góry nad jezioro Sewan. W Erewaniu mieliśmy już wiosnę. Drzewa owocowe obsypane kwiatami. Zielone krzewy. W drodze nad wysokogórskie jezioro robiło się coraz zimniej. Przy trasie leżały jeszcze spore łachy śniegu. Sewan pokazało nam się pokryte taflą lodową. Na środku zbiornika znajdowała się przed laty wyspa zabudowana zespołem budynków klasztornych. W okresie powojennym Ormianie zaczęli wykorzystywać wody akwenu do nawadniania upraw założonych na zboczach okolicznych gór. Spowodowało to obniżenie lustra wody o kilkanaście metrów. Co za tym idzie, odsłonięcie naturalnej grobli prowadzącej na wyspę. Takim sposobem dotychczasowa wyspa stała się cyplem półwyspu. A zabudowania klasztoru wizualnie jeszcze wyższe. Nasza pani przewodnik w trakcie wspinaczki autobusu po górskich serpentynach, próbowała na wszelkie sposoby rozruszać nasze towarzystwo. Bez skutku. Nikt nie chciał śpiewać, opowiadać dowcipów. Autokar pełen smutasów. Zrezygnowana dała sobie z nami spokój. Przy tarasie widokowym na jezioro był targ. Na straganach można było kupić owoce, pamiątki, wyroby rękodzieła i samogon z winogron. Na każdym ze stoisk sprzedawca mógł oferować tylko jedną butelkę trunku. To, że w miejsce sprzedanej pojawiała się następna, było cudem równym temu z Kany Galilejskiej. Łachy śniegu przy drodze nad jezioro Sewan. Nie muszę dodawać, że nasza przewodniczka w powrotnej drodze przecierała oczy i uszy ze zdumienia. Wycieczka znała tyle pięknych piosenek. Na dodatek zgodnym chórem potrafiła je zaśpiewać. Repertuaru starczyło na cały czas powrotnego przejazdu do Erewania. c.d.n.
  9. Rosjanie w przeważającej większości byli nastawieni do Polaków pozytywnie. Na każdym kroku można było spotkać się z ich wielką życzliwością. To w zwykłych kontaktach międzyludzkich. Jak już któryś usiadł za biurkiem, to stawał się ważnym urzędnikiem związanym przepisami i już nie pogadasz. Zapraszam do lektury dalszych części wspomnień. Trochę się jeszcze będzie działo.
  10. Wielkie Łuki cz.9. Wenecja Północy. Leningrad, a obecnie Petersburg. Miejsce tak doskonale znane, że nic nowego o nim napisać się nie da. Pierwszy raz trafiłem tam zimą. Zimowa aura w niczym nie umniejszała walorów turystycznych miasta nad Newą. Pałace, świątynie, mosty. Tak samo kolorowe jak na widokówkach . Dodatkowo nocą podświetlane reflektorami. Ermitaż ze zbiorami dzieł sztuki największych mistrzów. Bursztynowa komnata w końcowym stadium rekonstrukcji. Jedynie zespoły parkowe były o tej porze roku pozbawione zieleni. Nasza wycieczka. Łącząc przyjemne z pożytecznym wypadało porobić również zakupy. Jak tu trafić, w czasie ograniczonym programem wycieczki, przynajmniej do kilku sklepów jubilerskich? Poruszanie się po tak dużej aglomeracji bez przewodnika było bardzo trudne. Nawet z planem miasta w ręku. To już dylematy na kolejny dzień pobytu. Wieczorem, do kolacji w hotelowej restauracji, zażyczyliśmy sobie butelkę szampana. Wypadało uczcić cały dzień uczty dla ducha, również czymś przyjemnym dla ciała. Przy sąsiednim stoliku biesiadowały młode kobiety. W towarzystwie czarnoskórego. Wznoszone przez panie toasty wskazywały, że świętują urodziny jednej z nich. Tak niefortunnie otwierałem naszego szampana, że uciekł mi korek. Trafił w głowę towarzysza naszych sąsiadek. Ustrzeliłem murzyna! Pozwolił przeprosić się lampką szampana, jego towarzyszki za zamieszanie również. Każdy pretekst jest dobry dla poznania nowych ludzi. Od słowa do słowa podzieliłem się swoim kłopotem z planowanym następnego dnia poruszaniem się po nieznanym mieście. Stanęło na tym, że solenizantka ma po imprezie dzień wolny. Będzie naszym przewodnikiem. Ustaliliśmy miejsce spotkania. Niecka Wielkiej Fontanny i Kanał Morski. Moi koledzy z pokoju doszli do wniosku, ze tak nam się tylko przyjemnie przy szampanie rozmawiało, ale w umówionym miejscu przewodniczki nie będzie. Zaryzykowałem. Dotrzymała słowa, przyszła. Kupiłem wszystko co chciałem, a koledzy mogli tylko pluć sobie w brodę. Poznałem później jej męża Wiktora i ich dzieci. Sympatyczni i uczynni ludzie. W przyszłości przy zakupowych wyprawach do Leningradu niejednokrotnie korzystałem z ich gościnności. Pałac Smolny. Szczególnie zapamiętałem jeden z takich wyjazdów. Wybraliśmy się we dwoje z Tadziem – był naszym kadrowym. Tego dnia Wiktor towarzyszył nam w wędrówce po mieście. W południe wstąpiliśmy do restauracji coś przekąsić i trochę odsapnąć. Przez przypadek był to Kawkazkij Restoran . W progu przywitał nas Gruzin. Zaprowadził do szatni, którą prowadził również jego ziomek. Po rozpłaszczeniu zaopiekował się nami kierownik sali – także Gruzin. Zamówione danie przyniósł kelner – Rosjanin. Był to gulasz w glinianym garnuszku. Wybrany z karty dań trochę po omacku . Bardzo gorący. Dmuchaliśmy na niego, mieszaliśmy łyżką, a on ciągle parzył usta. Co za cholera! Nie wspomniałem wcześniej, ale kierownik sali, z braku miejsc dokooptował naszą trójkę do stolika samotnie konsumującego gościa. Nie był zbyt rozmowny. Dla przełamania lodów napełniłem jego pusty kieliszek. Zaperzył się, ale „za znakomstwo” wypił. Opowiedział, że w Leningradzie spędza urlop. Pracuje na Syberii. Zarabia dobrze. Zdaje sobie sprawę, że każdy rok pracy w ekstremalnych warunkach dalekiej północy skraca mu życie o dwa lata. W rewanżu zamówił kolejną butelkę i po porcji kawioru dla każdego z naszej czwórki. Nigdy wcześniej nie jadłem tego przysmaku. Nasza biesiada przeciągnęła się aż do kolacji. Gulasz i tak nie wystygł. Tak na marginesie. Poczucie honoru wśród Rosjan dotyczyło nie tylko dobrze zarabiających. Zdarzało mi się być zagadniętym przez nieznajomych, którzy mieli ochotę zapalić lepszego papierosa. Nigdy nie prosili o poczęstowanie, tylko o zamianę swojego „białomorca” z machorki na aromatyzowane Złote Runo czy to „marlborasa”. Podobnie z piwoszami. Proponowali wspólne wypicie piwa za pieniądze sponsora , ale z ich wkładem w postaci zakąski z suszonej ryby. c.d.n.
  11. Od dość dawna do zbiorów Muzeum nie trafił tak potężny zestaw sprzętu, jak ten przysłany przez Radosława Kłosa z Lubina. Potężny dosłownie i w przenośni. Po pierwsze z uwagi na liczebność: trzy wędki i trzy kołowrotki. Po drugie: w przesyłce znalazły się kij Albatros z włókna szklanego co najmniej na rekiny i równie duży kołowrotek japoński HI-CAST SUPER model 450. Wszystkie eksponaty w doskonałym stanie. Widać gołym okiem, że były w dobrych rękach. Tak, jak przed laty potrafiłyby użytkownikowi przynieść wiele satysfakcji. Tylko, że ich ciężar dużo większy od współczesnej wielomodułowej chińszczyzny, przełożyłby się na szybkie zmęczenie wędkarza. Ofiarodawca do muzealnych obiektów nie dodał ani słowa opisu. Liczę na to, że się odezwie i dorzuci chociaż kilka zdań o tym, kto, kiedy i z jakimi efektami posługiwał się tym sprzętem? Gest Radka to nie tylko pomnożenie zbiorów Muzeum Wędkarstwa w Słupsku. Jest to również pozytywny impuls dla Kustosza, że ciągle warto zabiegać o zachowanie obiektów kultury materialnej związanych z naszym hobby. Dziękuję!
  12. Eugeniusz Friede Wielkie Łuki cz.8. Po wyjeździe mojego „herbatnika” mieszkałem sam w pokoju. Ściany sąsiadujących pomieszczeń to były bardziej przepierzenia niż przegrody. Sprawdzało się powiedzenie, słyszą sąsiedzi, jak kto siedzi. Mieszkający pokoik wcześniej preferowali po pracy spotkania z „pocieszycielką”. Sprawiała, że rozmowa u nich, na przeciąg jakiegoś czasu stawała się głośniejsza. Potem zapadała cisza. Moi sąsiedzi zza drugiej ściany, woleli damskie towarzystwo. Ich znajome lubiły sobie pośpiewać. Nawet miały dar do tego. Gorzej, jak napadła je melancholia. Wtedy na głosy zaciągały smętne rosyjskie dumki. Zawodzenie niosło się przez otwarte okno na całą okolicę. Jak wycie samotnych wilczyc do księżyca. Jedna z nich szczególnie głośno przeżywała zbliżenia. Jej okrzyki miłosnej ekstazy mam w uszach do dzisiaj. Spiknąłem się z kolegami mieszkającymi w pierwszym pokoju naszego „campu”(pierwszym od strony wejścia). Jeden był operatorem, a drugi elektrykiem. Spotykaliśmy się u mnie na niekończącym się „tysiącu”. Młodszemu zdrowie nie pozwalało pić. Musiały nam wystarczyć emocje z samej gry w karty. Chłopak zaparł się zarobić na eksporcie na kupno mieszkania „dewizowego” w Polsce. Za wszystkie uzorgowane rubelki nabywał w portowych miastach Rosji tanie dolary. Spotkałem go krótko po powrocie do kraju. Pochwalił się, że już mieszkali z żoną „na swoim”. Wtórny pożytek z naszego przesiadywania przy kartach był taki, że mój „butik” był zawsze otwarty. Z dobrym skutkiem dla upłynnienia „przemytu”. Z czasem, mniej dyspozycyjni znajomi, zaczęli przynosić swoje rzeczy do sprzedaży „komisowej”. „Bo ty majster masz dobrą rękę”. Dobrą rękę? Zasada stara jak świat. Interesu trzeba pilnować! Do drzwi mojego pokoju któregoś popołudnia zapukało dwoje młodych ludzi. Od słowa do słowa wyłuszczyli powód odwiedzin. Planują ślub i chcieliby się na taką uroczystość ubrać zgodnie z kanonami mody. Mają od znajomych informację, że mogę im w tym pomóc. Chodziło o odpowiedni strój dla pana młodego. Miało to być jasnobrązowe ubranie z drobnego sztruksu i buty z okuciami z blachy mosiężnej. Udało się zamówione rzeczy, we właściwym rozmiarze, kupić w Warszawie na Bazarze Różyckiego. Kilkanaście stoisk specjalizowało się w zaopatrzeniu w „chodliwe” towary wyjeżdżających na wschód. Koszulki z nadrukami, okulary przeciwsłoneczne z naklejkami „Italy” lub „France”, kurtki z napisami , spodnie dżinsowe i sztruksowe z naszywkami znanych marek, koszule w kroju sportowym, adidasy, tygodniowe zestawy bielizny damskiej - z nadrukiem w języku angielskim poszczególnych dni tygodnia - i hit dla nielicznych posiadaczy własnych samochodów – układ elektroniczny modulujący w aucie sygnał dźwiękowy . A propos zestawów bielizny, to w tamtym czasie zasłyszałem następującą „szutkę”: Dla odmiany, spotkały się w niej panie; Francuzka, Polka i Rosjanka. I dalej że opowiadać sobie nawzajem o zasobności swojej garderoby. Francuzka powiada, że wystarczy jej pięć majtek. Soboty i niedziele ma wolne. W domu nie musi nosić bielizny. Polka na to, że niestety musi mieć sześć. Niedziele wolne, ale soboty nie wszystkie. Patrzą z kolei pytająco na Rosjankę, a ta mówi, że ma dwanaście. Po co ci dwanaście? Jak to po co? Dla zmiany; styczeń, luty, marzec,…… . „Moja para” była niezmiernie zadowolona z realizacji ich zamówienia. Tak bardzo, że zaprosiła mnie na swoją „śwadźbę”. Nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z okazji zobaczenia rosyjskiego wesela. Państwo młodzi i zaproszeni goście spotkali się w ustalonym terminie w Pałacu Ślubów. Ojciec panny młodej niezwykle emocjonalnie podchodził do zamążpójścia córki. Co tu ukrywać, jego zachowanie w sposób wyraźny stymulowały łyknięte wcześniej „promile”. Uspakajała go żona, córka i urzędniczka prowadząca ceremonię. Z miernym skutkiem. Dla ilustracji opowieści inna para – Ania Uszyńska ze słonikiem szczęścia. Ceremonia zaślubin, z kłopotami, ale dobiegła do końca. Gratulacje, kwiaty, lampka szampana. Młodzi wyruszyli w przejażdżkę po mieście i złożyć kwiaty pod pomnikami. Reszta gości udała się do domu rodzinnego panny młodej na weselne przyjęcie. Tam już czekał stół zastawiony różnymi przekąskami i napojami. Gospodarze zaprosili siadać i się częstować. Zapytałem sąsiada – co z młodymi? Odparł, że nie ma co na nich czekać, bo korzystając z okazji będą się wozić po mieście taksówką ze dwie godziny. Tak też i było. Drużba co rusz wznosił toasty. Humory gościom się wyraźnie poprawiały. Pojawili się w końcu i „młodzi”. Zostali przywitani tradycyjnie; chlebem i solą oraz kieliszkiem wódki. Zajęli swoje miejsca za stołem. Toasty zaczęły się na nowo; za pomyślność młodej pary, za zdrowie rodziców, zdrowie gości, …… . Któryś z biesiadników sięgnął po małą harmonię. Zagrał jakąś ludową melodię. Wśród obecnych nie było chęci do tańca. Za to wiele zapału do przyśpiewek. Harmonista solo śpiewał zwrotkę, a reszta chórem wykonywała refren. Po następujących po sobie utworach trzeba było oczywiście naoliwić struny głosowe. Niezwykły aplauz wśród obecnych wywołała zapowiedź, że na kolację zostanie podana „gariaczyja kartoszka”. Duszone gotowane ziemniaki okraszone wędzonką. Jedyne ciepłe danie w czasie całej weselnej biesiady. Po kolacji zaczęła się ceremonia „nadzielania”, czyli wręczania młodym prezentów. Na początek obdarowali ich jedni i drudzy rodzice. Po dłuższych przemowach, do koszyka postawionego przed nowożeńcami, włożyli po 25 rubli. W ślad za rodzicami pozostali goście. Także ofiarowywali młodym pieniądze. Kwoty: 1o, 15, 2o rubli. Każdy według swoich możliwości. Przyszła i na mnie kolej. Jako obcokrajowiec z „zachodu”, bo tak Rosjanom kojarzyła się Polska i Polacy, podwoiłem stawkę rodziców. Po kolejnych kilku wezwaniach drużby: „tak dawajcie, tawariszci, wypijem za ……” goście byli totalnie zmęczeni. O dziesiątej wieczorem pożegnali się i rozeszli do domów. Było po weselu. c.d.n.
  13. Marzy mi się napisanie relacji tak zwiewnej, jak kreacja i ruchy w tańcu mojej partnerki z Cieszyna na bankiecie odbywającym się po Konferencji Jaxona w Hotelu OSSA koło Rawy Mazowieckiej. Impreza na taki opis jak najbardziej zasługuje. Ala zanim wraz z innymi partnerami handlowymi Hurtowni z Poznania znaleźliśmy się w tym miejscu, musieliśmy przejechać przez pól Polski. Komputer wyznaczył trasę ze Słupska przez Bytów, Kościerzynę i Starogard Gdański po drogach powiatowych, zaś dalej po autostradach A1 i A2. Prędkość podróżna po lokalnych dróżkach to tradycyjne 60 km/h. Na autostradę wjechaliśmy w Swarożynie. Mój pierwszy raz. Zaczęło się łykanie kilometrów jak na przyspieszonym filmie. Przyjemne, tyle że jazda 120 na godzinę, a bywało z górki i nieco więcej, wzmaga poziom hałasu w samochodzie. Bez żalu na pierwszym MOP-ie oddałem kierownicę młodszemu wspólnikowi. Przed wyjazdem podejrzałem w Internecie Centrum Konferencyjne w Ossie. To co zobaczyłem na miejscu, było nieco ponad dotychczasowe możliwości mojej wyobraźni. A zdarzało się w życiu być tu i tam. Mnogość poziomów, sal konferencyjnych i wystawowych, barów i restauracji. Na szczęście tylko z początku było to deprymujące. Czytelna informacja na wszystkich piętrach i życzliwość gospodarzy pozwoliły w miarę szybko na swobodne poruszanie się w labiryncie holi, korytarzy i miejsc przewidzianych na nasze spotkania. Trzeba dodać, że różnych pokazów, imprez promocyjnych, integracyjnych i czort jeden wie jakich jeszcze, równolegle do naszych „Nowości Sezonu 2015” odbywało się co najmniej kilka. Uczestniczyło w nich od kilkudziesięciu, do jak w naszym przypadku kilkuset osób. Główny punkt programu odbył się w auli konferencyjnej. Refleksjami z historii trzydziestu lat obracania się na rynku wędkarskim podzielił się z obecnymi Andrzej Podeszwa. Wystąpił także w roli głównego prelegenta przedstawiającego zgromadzonym nowości przygotowane przez Firmę na bieżący rok. Prezentacja była niejako wstępem do zwiedzenia przygotowanej wystawy. Sala ekspozycyjna położona jest w sąsiedztwie auli i oddzielona tylko kotarą. Niczym w bajce, po rozsunięciu przesłony obecni mogli ze świata wirtualnego przejść do świata realnego. Wędki, kołowrotki, obuwie, odzież, przynęty, żyłki, plecionki… . Tylko chodzić, patrzeć i podziwiać. Na godzinę 20 w restauracji „Starówka” został zaplanowany bankiet. Do obsłużenia naszego mrowia gości trzeba by tabunu kelnerów. Sprawę załatwiły trzy samoobsługowe bufety. Na spokojnie każdy mógł sobie nałożyć na talerz co chciał i ile chciał. O menu nie będę się rozpisywał. Zauważę jedynie, że ilością różnych dań przewyższało liczbę pozycji asortymentowych niejednego sklepu wędkarskiego. Kelnerzy oczywiście byli też. Trzeba im sprawiedliwie oddać, że sumiennie dbali o to, żeby i mniejsze i większe szkła konsumentów nie stały puste. Nagromadzone w organizmie kalorie można było wydatkować na przyległym parkiecie. Sporo osób korzystało z zaproszenia DJ i oddawało się żwawo pląsom. Autora również ruszyło. Na czas , gdy syn zajął rozmową sąsiada od stolika, ja porwałem jego żonę do tańca. Nie wiem czemu, ale łatwiej było załapać właściwy rytm, niż wymówić; Jola lojalna, Jola nielojalna. Okazało się w trakcie wieczoru, że nie byliśmy z synem na sali jedynymi handlowcami ze Słupska. Na imprezie gościł także Robert z „Rybki” wraz z małżonką. Pomyśleć, trzeba nieraz przejechać taki szmat drogi, żeby spotkać znajomych. Kolacja miała zakończyć się o północy. Ale jeszcze długo później było słychać muzykę. Jest karnawał. Jak się bawić, to bawić. Śniadanie w niedzielny poranek zostało bardzo rozciągnięte w czasie. Wiadomo, kto ma dalej do domu, to musi pozbierać się wcześniej. Nie jestem pewien, czy udało się o naszym wyjeździe z Irkiem do Ossy opowiedzieć z zapowiadanym na wstępie polotem? Nie o to w końcu chodzi. Ważne zobaczyć coś nowego, przypomnieć się znajomym, oderwać bodaj na jeden dzień od domowej krzątaniny i handlowej dłubaniny. To jest to. Dziękujemy!
  14. Eugeniusz Friede Wielkie Łuki cz.7. Wielkie Łuki w czasie II wojny światowej zostały bardzo zniszczone. Szczególnie ucierpiało centrum miasta. Po wojnie zostało ze zgliszczy odbudowane. Po za centrum i osiedlem współczesnych bloków z wielkiej płyty, rozległa zabudowa miasta to drewniane fińskie domki. Finowie po sąsiedzku pomagali Rosjanom w odbudowie zniszczonych osad i miast. W stutysięcznym mieście rejonowym , a takim były Wielkie Łuki, znajdowały się liczne zakłady i instytucje. Przed ich frontem, w specjalnych gablotach, były eksponowane zdjęcia wyróżniających się pracowników – bohaterów pracy. W podpisie pod fotografią taki to a taki grażdanin – w odniesieniu do zwykłego obywatela, lub towariszcz – do członka partii. Do tego opis ich zasług. W całym mieście uchowała się jedna cerkiew. Ta akurat dlatego, że została zbudowana na dalekich peryferiach. Cerkiew w Wielkich Łukach. Ilust. W. Klimaszewski. Pomny pouczenia księdza w czasie spowiedzi, że prawosławni to także chrześcijanie i udział w ich nabożeństwie w braku innych możliwości nie jest niczym zdrożnym, zaglądałem tam co jakiś czas. Pop był Ukraińcem. Z jego kazań łapałem piąte przez dziesiąte. Z liturgii sprawowanej w języku starocerkiewnym zrozumiałe było powtarzane co jakiś czas słowo „pomiłuj”. Tłoku wiernych nie było. Większość obecnych to osoby w podeszłym wieku. Podziwiałem niesamowita sprawność fizyczną „babuszek”. Wykonywały skłony do ziemi, na kolanach przechodziły dość długi krużganek przed cerkwią. Tylko pozazdrościć. Trafiłem raz na pogrzeb. Zmarłego, po wniesieniu do środka, pozostawiono samego w otwartej trumnie w kruchcie. Żałobnicy zebrali się na nabożeństwie przed ołtarzem. Dokładnie odwrotnie, niż w kościele katolickim. Wokół świątyni był cmentarz. Charakterystyczne były krzyże prawosławne wykonane z różnego rodzaju kształtowników i płotki na grobach ze stali zbrojeniowej. Co tu ukrywać, materiałów wynoszonych z budów i zakładów. Znajomi opowiedzieli na tą okazję anegdotę. Uczeni w trakcie sympozjum chcieli rozwiązać problemy z chowaniem nieboszczyków i marnotrawstwem materiałów na „płotki”. Jeden zaproponował, że grób zajmie mniej miejsca przy pochówku w pozycji „ na stojąco”. Drugi dodał, żeby jeszcze oprócz tego zmarli trzymali się za ręce – zamiast budowanych płotów. Takim sposobem skończą się w przedsiębiorstwach kradzieże stali. Przepraszam za ten przykład czarnego humoru. Sam tego nie wymyśliłem. Rosjanie wiosną oddawali hołd swoim zmarłym. W formie pikniku i raczej na wesoło. Jak najbardziej na miejscu był kielich dla zmarłego wylewany na jego grób. Co kraj, to obyczaj. Wspomniałem wcześniej o walkach w rejonie miasta. Szczególnie zacięte boje miały miejsce przy oswobodzeniu z rąk niemieckiego okupanta. Faszyści zbudowali bunkry i inne umocnienia w rejonie starej twierdzy. Wielkie Łuki przypadło wyzwalać dywizji piechoty sformowanej w większości z Łotyszy. Jeden z żołnierzy, o nazwisku Matrosow, w krytycznym momencie walk o bunkier, własnym ciałem zasłonił wylot lufy strzelającego karabinu maszynowego, umożliwiając swoim kolegom wrzucenie do środka wiązki granatów. W miejscu walk na wysokiej skarpie został zbudowany pomnik upamiętniający bohatera i innych poległych „bojców”. Przy głównej ulicy miasta na wspaniałym postumencie znalazło się popiersie wybitnego dowódcy – Konstantego Rokossowskiego. Marszałka Związku Radzieckiego, i w okresie powojennym – Marszałka Polski. Na cokołach pomników zawsze znajdowały się świeże kwiaty. Składali je między innymi nowożeńcy po akcie zaślubin, w trakcie tradycyjnego przejazdu po mieście. Uhonorowani zostali nie tylko polegli żołnierze. Również ci, co wojnę przeżyli. W placówkach służby zdrowia duże czytelne tabliczki informowały, że „uczastnikow wielikoj otczwiestiennoj wajny prinimajetsa biez oczieriedzy”. Co w tłumaczeniu na język polski brzmi; ”uczestnicy wielkiej wojny ojczyźnianej przyjmowani są po za kolejnością”. c.d.n.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.