Ad1. Lubię ryby, wręcz uwielbiam. Nie ma znaczenia czy jest to "nasz" złowiony leszczyk czy płoć, filet z morszczuka kupiony w hipermarkecie, wędzona makrela, czy puszka pt. "Filety śledziowe w sosie pomidorowym". Ryby w różnej postaci stanowią spory procent całości mojego pożywienia. Pod względem walorów smakowych numer jeden to sandacz i okoń, ale pozostałym rybnym specyfikom również nie mam nic do zarzucenia. Wyjątek stanowią wigilijne karpie z hodowli, które jakoś nieszczególnie mi podchodzą (z ich dziko żyjącymi braćmi jest już nieco lepiej). Nie miałem okazji skosztować sushi, a bardzo chciałbym.
Ad2. Niewymiarowe i wymiarowe, ale będące "poniżej wszelkiej krytyki" wypuszczam bezwzględnie. Spełniające już w jakiś sposób moje oczekiwania "patelniaki", jak i te bardziej cieszące oko zabieram, ale też nie w ilościach hurtowych, lecz wystarczających na 2-3 średniej wielkości kolacje. Rekordowych okazów póki co nie złowiłem, ale z racji nienajlepszej jakości mięsa i względów etycznych prawdopodobnie wróciłyby do wody po odpowiedniej sesji zdjęciowej i czułym buziaku.
Ad3. Wszystkie ryby po zakończeniu wędkowania (selekcja zostaje przeprowadzona bezpośrednio po wyciągnięciu zdobyczy na brzeg, w związku z czym te, które mają trafić z powrotem do wody nie męczą się w siatce) zostają niezwłocznie uśmiercone. Tych, które zabiorę do domu z reguły nie oprawiam osobiście, choć zdarzały się już takie przypadki.
Ad4. Patrz punkt 1 i 2. Z tymi marketami nie jest aż tak tragicznie.