Fajne klenie! Dawno ich u mnie na wędce nie widziałem, bo się innym gatunkom zacząłem przyglądać
Mini relacja z ostatniej wyprawy na...
Są w życiu wędkarza takie chwile: spławik odjeżdża w zarośla – aj! – spóźnia się z zacięciem. Jest noc, łapy mu się trzęsą, bo dzieje się (oj dzieje). A tu bach! – jedzie coś na drugim kiju. Najpierw "łup" na rosówę, a potem "łup" na kuku i ryba gnie wędę.
Mam cię ty, ty… no właśnie? Kto ty? – myśli kotłują mu się w głowie.
W życiu wędkarza są takie chwile, że ryba prze do dna, a wszystko tonie w księżycowym blasku.
Mam cię! Mam lina! – co innego mogłem myśleć? Przecież od tygodnia „zielonego” nęciłem i miałem chęć w „zielone” pograć.
Nic nie widzę? Nic! No prawie.
Latarki-czołówki nawet nie zdążyłem wyciągnąć z torby. Z pomocą przyszła lipcowa noc: jasna, ze swym okrągły jak bochenek chleba księżycem, spoglądającym na okolicę.
Coś się chlupie na końcu żyłki: lin! Lin?
Lin?
5 minut wcześniej.
Pięknie! – ziemniaków brak. Słyszę złośliwy chichot nędznej mojej, wędkarskiej doli. Nęciłem nimi od tygodnia...
Ale cóż?
Jedna, druga wędka. Rosówka, kukurydza. Patrzę na zegarek: godzina trzecia dwadzieścia, słońce niedługo wychyli się zza horyzontu, ale póki co srebro zalewa niezmąconą taflę wody – jest pełnia. Miała być nocka, a dopiero zaczynam, więc spieszę się. I jestem pewien: nie może być dobrze…
Spokój posiwiałej powierzchni jeziora mącą delikatne zestawy. Pierwszy, potem drugi. Gdzie jesteś? – grzebię w torbie szukając zafajdanej latarki i… Łup! (żeby nie powiedzieć: jeb!!!) – poszedł pierwszy! Odwracam się i widzę to.
Licho jakieś ciągnie rosówkę w zarośla. Robi to z delikatnością cygana porywającego swoją wybrankę. Sajonara! – nie zdążyłem zaciąć, pomyśleć, zrobić cokolwiek (usiąść, kucnąć czy fikołka z żalu zrobić) a tu – jebut! – wali coś w drugą wędkę.
Nie myślę. Zacinam.
Ryba prze do dna, skręca i kołuje. Gnie wędkę.
Haa! – teraz to ja śmieję się, bo wędkarski los się odwrócił!
Lipcowa (prawie)noc ma moc!
Patrzę na księżyc, okrągły jak bochenek chleba. Nie, to nie księżyc. Ten już zaczyna się rozmywać w poranku – to srebrzący się w jego resztkowej poświacie grzbiet, pięknego lipcowego leszcza.
No! Spływaj, leszczu! – jakoś tak niechętnie w kierunku jeziorowej toni odpływa Lechu, a ja z wielką nadzieją zarzucam raz jeszcze. I tak sobie myślę: są w życiu każdego wędkarza takie chwile, że ryba prze do dna, a wszystko tonie w księżycowym blasku…
…i wyciągam kolejnego Leszka.
Wziąwszy na pograniczu dnia i nocy, zapozował w pełnej krasie po czym odpłynął – skąpany nie w srebrze, ale złocie słonecznego poranka.