Szczęście nowicjusza procentuje. Czwarty wypad nad Odrę, znowu w inny odcinek rzeki... łowienie zaczynam w zgoła innym miejscu niż zamierzałem, sam nie wiem czemu. Chyba mój instynkt powiedział mi "idź tam", bo po paru rzutach w wyznaczonym miejscu zdecydowałem, że nie, tutaj łowić nie będę. Poszedłem wzdłuż rzeki i w końcu zatrzymałem się nie wiadomo czemu właśnie w miejscu, gdzie... po pierwszym rzucie wyjeżdża przyzwoity sandacz.
Zapada zmrok, przesuwam się konsekwentnie wzdłuż brzegu i bam!
Przez następne 3 godziny mam kilka delikatnych brań, ale humor dopisuje więc cierpliwie czekam, obławiając kolejne skrawki Odry. Wracając wracam w miejsce gdzie złowiłem bolenia, mam jedno puste branko, drugie, trzecie, co jest k#&@? Za czwartym braniem wyjmuję krótkiego bolenika i już wiem co. Może są większe? Za chwilę wyjeżdża chudy 48cm. Szybkie wypuszczanie i łowię dalej. I po kolejnych dwóch rzutach trafia się wisienka na torcie. Strzał, pudło. TAAAAAAKA POPRAWKA! Wydaje mi się, że jest podobny do tego z przed pau godzin ale przy podbieraku ukazuje mi się spasione cielsko, które zorientowało się, że zaraz trafi do siatki. Co to był za kocioł na krótkim dyszlu. 😱
Dusza chciałaby jeszcze, ale organizm mówi dość. Kolejne 3 wypady przynoszą mi kolejno sandacza, szczupaka, natomiast wczoraj kończę z zerem po jednym jedynym braniu zakończonym pęknięciem (prawdopodobniej uszkodzonej wcześniejszymi rybami) stalki.
Chyba w takim razie dam miejscu chwilę wytchnienia i odwiedzę kolejną - mam nadzieje znowu szczęśliwą - lokalizację.