Uwielbiam łowić ryby, czuć jak wędka ugina się pod ciężarem pięknej ryby. Potem podebranie, delikatne odhaczenie chwila przytrzymania w nurcie rybka dochodzi do siebie i z chlapnięciem odpływa. Jeszcze przez chwile widzę jej cień a potem znika. To daje mi w pełni satysfakcję. Raz w roku trafia na moją patelnię jakiś zębaty nieszczęśnik. Taką mam zasadę. Nie dziwi mnie, że ludzie zabierają ryby, byle by tylko przestrzegali regulaminu. A jeśli zechcą wypuszczać, to chwała im za to. Być może nie głupim pomysłem było by zaostrzenie limitów, szczególnie na ryby drapieżne. Jeśli zależałoby to ode mnie, to całkowicie zabroniłbym zabierania pstrągów i lipieni.
Jeśli ktoś lubi dobre ryby, to polecam karpie z Milicza, ale te „prawdziwe” z p.g.ryb, a nie z prywatnych hodowli.
A co do łapania ryb przez mieszkańców biednych wsi to powiem tak. Faktycznie woda często dawała tym ludziom zjedzenia czegoś innego niż chleb ze smalcem. I nie ma tu co potępiać. Trzeba jednak pamiętać, że realia ostatnio zmieniają się dość szybko. Coraz mniej jest już tych, którzy łowią by wykarmić rodzinę. Z miejsc gdzie łowię, już całkiem zniknęli. A było kilku takich, którym się czasem jakiś spławik czy haczyki sprezentowało. Pozostaje jeszcze niedobre przyzwyczajenie coś na kształt „chłop żywemu nie przepuści”. Dla takich wszystko co na haku zawiśnie to wróg i trza mu w łeb dać. Myślę, że to się zmieni, to kwestia czasu. I jeszcze słowo o łapaniu workami leszczy idących na tarło. Zapewniam wszystkich, że na patelnię to one nie trafiały, tylko kończyły w świńskich korytach, jako świetna pasza. Wiem to od niejednego „łowcy w kufajce” z nad Odry…