Skocz do zawartości
Dragon

Egeniusz Friede

Użytkownik
  • Liczba zawartości

    89
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez Egeniusz Friede

  1. Zestaw Muchowy. Rozpakowałem przesyłkę od Stasia Pomykały ze Strzegomia i z wrażenia ….. szczęka mi opadła! Do Muzeum trafił kompletny zestaw muchowy liczący kilkadziesiąt lat z automatycznym kołowrotkiem. Wielkie dzięki! Więcej szczegółów w załączonym przez ofiarodawcę opisie.
  2. Wraz z jesiennym skracaniem się dnia zmniejsza się aktywność wędkarzy. Na przymorskich rzekach zaczął się okres ochronny z uwagi na tarło troci. Pozostaje wędkowanie na kanale w Rowach lub na Bałtyku. Rowy są łowiskiem mało przewidywalnym. Wypłynięcie w wędkarski rejs na morze to jeszcze większy totolotek. Naturalną koleją rzeczy pozostaje więcej czasu na inne przyjemności. Na bazie różnych zdobycznych płyt meblowych powstał regał dla wyeksponowania wędzisk, które przez prawie rok czekały, żeby pokazać je światu. Są to wędki bambusowe, klejonki i cała gama spinningów z włókna szklanego lub aluminium. Zostały przekazane do Muzeum przez wędkarzy z podaniem imienia i nazwiska lub anonimowo. Niektóre eksponaty noszą ślady licznych napraw i przeróbek. Modyfikacje to niezwykle ciekawy obraz wędkarskiej przemyślności. Od bardzo topornej do niezwykle finezyjnej. Część wędek trafiła do nas wraz z kołowrotkami. Szczególnie jeden z nich zwrócił moją uwagę. A to z powodu bardzo pomysłowej naprawy złamanej stópki. Kikut od korpusu został włożony w dopasowaną metalową rurkę, zaś z drugiego rozciętego końca naprawiający uformował nową stópkę. Proste i skuteczne. Nie pokażę tego na zdjęciu, żeby nie psuć sobie interesu. Jak wszyscy zaczną naprawiać uszkodzone kołowrotki, to nie będzie komu kupować nowych.
  3. Wędkarska arystokracja. W poszukiwaniu bardziej finezyjnych metod wędkowania powstał sposób łowienia na sztuczną muchę. Na tyle atrakcyjny i skuteczny, że wciąż rośnie ilość fascynatów tej metody. Na początek próbują swoich sił na tanich zestawach. Wędzisko z włókna szklanego, prosty kołowrotek o ruchomej szpuli. Na tym kończą się możliwości oszczędzania. Podkład, sznur, łączniki, przypony koniczne, no i przede wszystkim przynęty muszą być profesjonalne. Na imitacje owadów odbiegające od pierwowzorów ryb nabrać się nie da. Za sprawą Tomasza z Nowego Sącza, zainspirowanego przez Krzysztofa z Krakowa, do zbiorów Muzeum Wędkarstwa w Słupsku trafił piękny zestaw sztucznych owadów wraz z narzędziami służącymi do ich wytwarzania. W paczce znalazły się również znaczki wydane na okoliczność rozgrywanych zawodów muchowych. Nadawca przesyłki napisał tak: „Witam. Wczoraj wysłałem do Pana paczuszkę z pamiątkami z lat 70-tych , z Nowego Sącza. Oznaki to wiadomo , ale muchy jak i imadło zostały wykonane przez wielokrotnego uczestnika a także zwycięzcę ogólnopolskich zawodów muchowych . Wiem ,że na jego muchy w latach 1965-1980 łowiło wielu muszkarzy w Polsce.. Niestety nie znam ( choć się domyślam) nazwiska właściciela tych przedmiotów. Przyniósł mi je do pracy jego syn. Nasze spotkanie było krótkie, więc nie zdołałem dowiedzieć się więcej szczegółów. Po rozmowie z Krzychem (Czaplą ), z którym przyjaźnię się od wielu lat, doszliśmy do wniosku , iż właściwym miejscem dla tych pięknych pamiątek będzie Pana Muzeum..... Paczka została wysłana w środę więc powinna dotrzeć w piątek. Pozdrawiam i gratuluję pięknej inicjatywy”. Dziękuję wyżej wspomnianym za przekazane eksponaty. Każdy taki gest dobrej woli wyzwala we mnie poczucie długu wdzięczności. Nie wiem, czy będę mógł się w inny sposób-niż tych parę zdań w forum, zrewanżować?
  4. Dorsz Zygmunta. W Krakowie na Wawelu zawisł dzwon, a w Muzeum Wędkarstwa w Słupsku dorsz…. Zygmunta. Jego droga do naszej kolekcji była dosyć zawiła. Autorem pomysłu na przekazanie eksponatu do muzealnych zbiorów był właśnie Zygmunt. Reszta osób, które się do tego przyczyniły, woli pozostać anonimowa. Spreparowana ryba to bez wątpienia dorsz bałtycki. Jego wagę można oszacować na około 10 kg. Zaś długość w przybliżeniu na 1 m. Za złowienie takiego okazu właściciel Vanessy PS wypływającej z Helu daje wyprawę gratis. Na filmie Jesienny Rejs: https://www.youtube.com/watch?v=bpagB49CuLs Nietrudno wyobrazić sobie emocje łowcy takiej sztuki. Na dodatek holowanej z głębokości kilkudziesięciu metrów. Trzeszczały przy tym nie tylko wędzisko, kołowrotek i plecionka, ale również ścięgna wędkarza. Wiedzą o tym wszyscy, którym zdarzyło się złowić taaaką rybę. Wielkie dzięki!
  5. Wielkie Łuki cz.12. Po roku pracy na eksporcie pojawiły się kłopoty ze zdrowiem. Zaczęło się od niewinnego bólu dużego palca u nogi. Stał się z czasem na tyle dokuczliwy, że odwiedziłem naszego „bazowego” lekarza. Przepisał jakąś maść i tabletki. Gdyby nie pomogło, zalecił pokazać się ponownie. Nie pomogło. Gorzej, zaczęły dokuczać kostki obu nóg. Niestety, zachorować jest łatwiej, niż odzyskać zdrowie. Kolejnym etapem kuracji było skierowanie do specjalisty w przychodni w mieście. Tam sympatyczna pani doktor wysłuchała, opukała i przepisała fizykoterapię. Dwa rodzaje zabiegów na przemian przez dwa tygodnie. Jeden zabieg był całkiem znośny. Natomiast drugi do teraz kojarzy mi się z elektrowstrząsami. Po podłączeniu elektrod długi czas nie było nic czuć. Za to w nieprzewidywalnym momencie pojawiały się impulsy na miarę porażenia prądem. Aż mnie prostowało. Prawdopodobnie aparat był taki. W gabinecie fizykoterapii byłem jednym z wielu pacjentów. Chorych w różnym wieku i z różnymi dolegliwościami. Był porządek. Każdy pacjent miał ustaloną kolejkę do zabiegu. Przestrzegania kolejności pilnowała fachowa i miła obsługa. Nikt się po znajomości nie przepychał. Moim stawom skokowym niestety nie polepszało się. Nie skrzypiały, nie bolały. Za to przy chodzeniu miałem uczucie, jakby za chwile miały się rozsypać. Nie pomogło leczenie ambulatoryjne. Nie pomogła fizykoterapia. Lekarz zapytał – gdzie w szpitalu wole się leczyć? Na miejscu, czy w Polsce? Wybrałem leczenie w szpitalu w Wielkich Łukach. Trafiłem na oddział wewnętrzny. Ordynatorem tego oddziału była sympatyczna, ale wymagająca lekarka. Jako obcokrajowiec dostałem pewne fory. Chciała dobrze. Później się okazało, że wyszło mi to bokiem. W drodze wyjątku pozwoliła mieć na sali chorych buty i kurtkę. Dla ewentualnego wyjścia po za teren szpitala. Z kolegami. Jeszcze w pełni sił i zdrowia. Pobyt w lecznicy zaczął się od różnorakich badań. Także od prześwietlenia. Innego od robionych do tej pory w kraju. Zobaczyłem na żywo na ekranie monitora swoje wnętrze. Co było w środku? Najbardziej rzucały się w oczy płuca. Czarne od smoły po wypalonych papierosach. Zgłosiłem prowadzącej badanie pani doktor swoje obiekcje co do ubocznych skutków długotrwałego naświetlania promieniami Roentgena. Wyjaśniła, że aparat emituje bardzo małe nieszkodliwe dawki promieni. Dobra jakość obrazu jest efektem dużego wzmocnienia impulsów. Technika na wysokim poziomie. Sale chorych były wieloosobowe. Mieszkańcy miasta i okolicznych wiosek . Wszyscy pacjenci chodzący. Z różnymi dolegliwościami. W większości kardiologicznymi i reumatologicznymi. Wspólna niedola zbliżyła nas do siebie. Moi towarzysze opowiadali o swojej pracy, rodzinach. O życiu na wsi w kołchozach. Mieli dużo pytań na temat stosunków panujących w Polsce. Także o stan wojenny, „Solidarność”? Wiele informacji z moich odpowiedzi ich bardzo dziwiło. Widać oficjalne komunikatory inaczej prezentowały wydarzenia w Polsce niż ja. Pani ordynator na temat rozpoznania mojej choroby wypowiadała się dosyć oględnie. Zleciła na moje kostki okłady z parafiny. Terapia okazała się być bardzo skuteczna. Sam byłem zdziwiony postępami w stawianiu mnie na własne nogi. Wypis ze szpitala. Nowych znajomych ze szpitalnej sali odwiedzali krewni. Odwiedziny były ograniczone do określonych pór dnia. Nie było samowoli w dożywianiu chorych. Przynoszone produkty spożywcze musiały uzyskać akceptację pielęgniarki. Leżało to jak najbardziej w interesie hospitalizowanych. Alkohol był wykluczony. Można było sobie o nim tylko pogadać. Mój „herbatnik” już wcześniej wyjechał do kraju. Nikt ze znajomych nie pofatygował się odwiedzić mnie w szpitalu. Wszyscy zajęci swoimi sprawami. Telefonów komórkowych , do chociażby pogadania sobie w ojczystym języku, jeszcze nie było. Przypominało mi się wtedy mądre powiedzenie docenta Habdasa:” pamiętajcie, że to Pan Bóg nadał przyjaciół!” Po dłuższej pauzie dodawał: „a diabli kolegów”. Był listopad. Kolejna rocznica wybuchu Rewolucji Październikowej. U naszych sąsiadów zza wschodniej granicy najważniejsze święto. Rosjanie dwa razy w roku tłumnie uczestniczyli w pochodach. W robotnicze święto 1Maja i z okazji wybuchu Rewolucji. Polakom pracującym w Kraju Rad nie pozostawało nic innego, jak świętować razem z gospodarzami. Kto mógł i musiał, uczestniczył w obchodach. W maju było ciepło. Przejście przez udekorowane miasto przy dźwiękach muzyki to frajda. Można było nawet kupić piwo z beczek ustawionych przy trasie przemarszu. W listopadzie było ponuro i zimno. Udział w pochodzie w tych warunkach to bardziej przymus niż przyjemność. Jedyny pozytyw - to dzień wolny od pracy. Tym razem byłem w szpitalu. Odwiedzający chorych tego świątecznego dnia, byli wyjątkowo skrupulatnie przefiltrowani przez siostrę oddziałową. Siostra była prawą ręką pani ordynator. Któryś z odwiedzających się żalił, że mu „coś” z przyniesionych produktów skonfiskowała. I dodał jakieś słowo. Nie znalazłem go w słowniku. Nie mniej moi sąsiedzi nie wyobrażali sobie spędzenia tak ważnego dnia bez kropli alkoholu. Padło na mnie. Ubrałem buty i kurtkę. Poszedłem do sklepu osiedlowego, w którym wcześniej kupowałem owoce i napoje. Tym razem stanąłem w bardzo długiej kolejce do stoiska monopolowego. Zauważyła mnie przechodząca ulicą nasza ordynator. Jak pech, to pech. Następnego dnia zostałem wypisany ze szpitala. Jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę. Mój kontrakt jak raz też dobiegł końca. Wróciłem do kraju.
  6. Wielkie Łuki cz.11. W Polsce postępowało łagodzenie rygorów stanu wojennego. Zaistniała możliwość, zaproszenia najbliższej rodziny do odwiedzenia pracujących za granicą. Skorzystaliśmy z Włodkiem (oboje mieszkaliśmy w tym czasie w Inowrocławiu) z możliwości przyjazdu naszych żon do Wielkich Łuków. Z kłopotami, bo z kłopotami - uzbroiły się w niezbędny „przemyt” i wybrały w drogę. Trasa była przetarta przez cotygodniowe zmiany wyjeżdżających i powracających z „rozłąki”. Pociągiem pośpiesznym Warszawa – Moskwa przez Brześć. Wysiadało się po drodze na stacji Orsza. Dalej jeszcze bagatela 200 km zakładowym autobusem. Na Placu Czerwonym w Moskwie. Autokar jeździł po ustalonej trasie zawożąc do Orszy grupę wyjeżdżających do kraju. Powrotnym kursem następnego dnia przywoził do Wielkich Łuków powracających z tygodniowego pobytu „na rozłące”. Bagaże podróżnych zabierał samochód ciężarowy „Kamaz” z przyczepą. Nasze panie nie przyjechały razem z grupą pracowników, ale o jeden dzień wcześniej. Nie pamiętam już z jakiego powodu. Żeby uchronić je przed czekaniem 24 godziny na planowy przejazd autobusu, pojechałem po nie terenowym Uazem. Etatowy kierowca, tego już mocno wyeksploatowanego pojazdu, zatankował do pełna oba zbiorniki. Taki zapas pozwalał przejechać trasę Wielkie Łuki – Orsza i z powrotem bez uzupełniania paliwa. Dodał mi również na drogę bańkę oleju silnikowego. Udzielił także zaleceń; nie jechać szybciej niż 60 kilometrów na godzinę, co 100 km uzupełnić olej w silniku. Wybrałem się w drogę po nasze „kochanie” po południu . Cztery godziny jazdy na stację. Na miejscu zdrzemnąłem się do czasu przyjazdu pociągu. Tyle samo trwała podróż powrotna. Oczywiście w towarzystwie pań zleciała dużo szybciej. Jak mówią na taka okazję Rosjanie: „dłuższe jedziesz, dalsze budziesz”. Pożytek z przyjazdu żon o 1 dzień wcześniej niż naszych kolegów był taki, że wraz z nimi pojawił się na bazie nowy „przemyt”. Po raz pierwszy i jedyny przed moim „butikiem” ustawiła się kolejka „pokupatieli”. Jak nigdy wcześniej i później, utargowałem jednego popołudnia ponad 2 tysiące rubli. U Włodka było podobnie. Cała radość, szczególnie u kobiet, nie wynika z posiadania pieniędzy. Jest związana z możliwością ich wydawania. Na miejscu, w naszym mieście nie było to takie proste. Pozorna obfitość towarów. To co nas interesowało było „deficytnym towarom”. Najczęściej słyszana odpowiedź sprzedawczyń w sklepach brzmiała :„nietu”. Owszem, zabawki dla dzieci, alkohole, upominki, były do kupienia. Za to zmechanizowany sprzęt gospodarstwa domowego, drobne wyroby jubilerskie, bakalie, czekolady i popularne gatunki papierosów łatwiej było kupić w Moskwie, Leningradzie czy nawet łotewskiej Rezeknie. Indywidualne wyjazdy poza granice miasta były zabronione. Nasze paszporty po przyjeździe do Wielkich Łuków były deponowane w kadrach. Do okazania przy ewentualnej kontroli służyło zaświadczenie tożsamości ze zdjęciem i wpisem danych osobowych po polsku i po rosyjsku. Zaświadczenie tożsamości. Konsekwencją przyłapania na poruszaniu się po za wyznaczonym rejonem był karny zjazd do kraju. W praktyce zdarzało się to wtedy, gdy ktoś z naszych na takim wyjeździe narozrabiał. Największa trudność wiązała się z kupnem biletu. Mając w kieszeni bilet na przejazd autobusem lub pociągiem było się wygranym. Rosja stała otworem. Szkoda, że nie udało się całego tygodniowego pobytu naszych żon zorganizować po za „Płoszczadką”. Mimo woli musiały się napatrzeć i nasłuchać „bazowego” życia. To nie była hermetycznie zamknięta enklawa. Kwitły ożywione kontakty z miejscowymi . Na różnych płaszczyznach: handlowych, przyjacielskich i towarzyskich. Pokłosiem tych obserwacji był list, który żona napisała po powrocie do Polski. Na szczęście go nie dostałem. Wcześniej dotarł do mnie kolejny. W tym liście już dosyć oględnie nadmieniła , że to co poprzednio napisała, jest zapewne prawdą? Szczęście w życiu, to rzecz bardzo ważna! c.d.n.
  7. Wielkie Łuki cz.11. W Polsce postępowało łagodzenie rygorów stanu wojennego. Zaistniała możliwość, zaproszenia najbliższej rodziny do odwiedzenia pracujących za granicą. Skorzystaliśmy z Włodkiem (oboje mieszkaliśmy w tym czasie w Inowrocławiu) z możliwości przyjazdu naszych żon do Wielkich Łuków. Z kłopotami, bo z kłopotami - uzbroiły się w niezbędny „przemyt” i wybrały w drogę. Trasa była przetarta przez cotygodniowe zmiany wyjeżdżających i powracających z „rozłąki”. Pociągiem pośpiesznym Warszawa – Moskwa przez Brześć. Wysiadało się po drodze na stacji Orsza. Dalej jeszcze bagatela 200 km zakładowym autobusem. Na Placu Czerwonym w Moskwie. Autokar jeździł po ustalonej trasie zawożąc do Orszy grupę wyjeżdżających do kraju. Powrotnym kursem następnego dnia przywoził do Wielkich Łuków powracających z tygodniowego pobytu „na rozłące”. Bagaże podróżnych zabierał samochód ciężarowy „Kamaz” z przyczepą. Nasze panie nie przyjechały razem z grupą pracowników, ale o jeden dzień wcześniej. Nie pamiętam już z jakiego powodu. Żeby uchronić je przed czekaniem 24 godziny na planowy przejazd autobusu, pojechałem po nie terenowym Uazem. Etatowy kierowca, tego już mocno wyeksploatowanego pojazdu, zatankował do pełna oba zbiorniki. Taki zapas pozwalał przejechać trasę Wielkie Łuki – Orsza i z powrotem bez uzupełniania paliwa. Dodał mi również na drogę bańkę oleju silnikowego. Udzielił także zaleceń; nie jechać szybciej niż 60 kilometrów na godzinę, co 100 km uzupełnić olej w silniku. Wybrałem się w drogę po nasze „kochanie” po południu . Cztery godziny jazdy na stację. Na miejscu zdrzemnąłem się do czasu przyjazdu pociągu. Tyle samo trwała podróż powrotna. Oczywiście w towarzystwie pań zleciała dużo szybciej. Jak mówią na taka okazję Rosjanie: „dłuższe jedziesz, dalsze budziesz”. Pożytek z przyjazdu żon o 1 dzień wcześniej niż naszych kolegów był taki, że wraz z nimi pojawił się na bazie nowy „przemyt”. Po raz pierwszy i jedyny przed moim „butikiem” ustawiła się kolejka „pokupatieli”. Jak nigdy wcześniej i później, utargowałem jednego popołudnia ponad 2 tysiące rubli. U Włodka było podobnie. Cała radość, szczególnie u kobiet, nie wynika z posiadania pieniędzy. Jest związana z możliwością ich wydawania. Na miejscu, w naszym mieście nie było to takie proste. Pozorna obfitość towarów. To co nas interesowało było „deficytnym towarom”. Najczęściej słyszana odpowiedź sprzedawczyń w sklepach brzmiała :„nietu”. Owszem, zabawki dla dzieci, alkohole, upominki, były do kupienia. Za to zmechanizowany sprzęt gospodarstwa domowego, drobne wyroby jubilerskie, bakalie, czekolady i popularne gatunki papierosów łatwiej było kupić w Moskwie, Leningradzie czy nawet łotewskiej Rezeknie. Indywidualne wyjazdy poza granice miasta były zabronione. Nasze paszporty po przyjeździe do Wielkich Łuków były deponowane w kadrach. Do okazania przy ewentualnej kontroli służyło zaświadczenie tożsamości ze zdjęciem i wpisem danych osobowych po polsku i po rosyjsku. Zaświadczenie tożsamości. Konsekwencją przyłapania na poruszaniu się po za wyznaczonym rejonem był karny zjazd do kraju. W praktyce zdarzało się to wtedy, gdy ktoś z naszych na takim wyjeździe narozrabiał. Największa trudność wiązała się z kupnem biletu. Mając w kieszeni bilet na przejazd autobusem lub pociągiem było się wygranym. Rosja stała otworem. Szkoda, że nie udało się całego tygodniowego pobytu naszych żon zorganizować po za „Płoszczadką”. Mimo woli musiały się napatrzeć i nasłuchać „bazowego” życia. To nie była hermetycznie zamknięta enklawa. Kwitły ożywione kontakty z miejscowymi . Na różnych płaszczyznach: handlowych, przyjacielskich i towarzyskich. Pokłosiem tych obserwacji był list, który żona napisała po powrocie do Polski. Na szczęście go nie dostałem. Wcześniej dotarł do mnie kolejny. W tym liście już dosyć oględnie nadmieniła , że to co poprzednio napisała, jest zapewne prawdą? Szczęście w życiu, to rzecz bardzo ważna! c.d.n.
  8. Wielkie Łuki cz.10. W trakcie półtorarocznego pobytu udało mi się zobaczyć także Mińsk, Moskwę i stolicę Armenii -Erewań. Szczególnie pobyt w Armenii był okazją do zetknięcia się z inną kulturą. Ormianie dla zbudowania czegokolwiek w swojej stolicy musieli się wgryzać w skaliste podłoże. Obok naszego hotelu robione były wykopy pod fundamenty nowego budynku. Podstawowym narzędziem przy tych pracach nie była koparka, tylko młoty pneumatyczne. Spotykaliśmy się w Rosji z bardzo krytyczną oceną polskiego „socjalizmu”. Socjalizmu z prywatną własnością ziemi, zakładami rzemieślniczymi, „badylarzami”. Tak samo dziwiłem się socjalizmowi armeńskiemu. Z powszechnym okupywaniem się „władzy”. „Górkami” do prywatnej kieszeni sprzedawców. Żądanymi w państwowym sklepie - za sprzedaż spod lady atrakcyjnych towarów. Traktowaniem kobiet w sposób daleki od równouprawnienia. Przy tym wszystkim w tym kraju uchowało się chrześcijaństwo w swojej pierwotnej postaci. Takie, jakie ustanowił Chrystus i apostołowie. Tutaj znajduje się góra Ararat, gdzie Noe przycumował swoją Arkę. Monastyr. Kilka ciekawostek z tej wycieczki. Po powrocie do hotelu, po zwiedzeniu stolicy, stwierdziliśmy spore braki w naszych bagażach. Wszystko się jednak szybko wyjaśniło. Pokazały się panie z obsługi i najzwyczajniej w świecie oznajmiły, że nic nie zginęło. Zabrały ciuchy do pokazania i sprzedaży swoim znajomym. Za to co sprzedadzą, dostaniemy pieniądze. Pozostałe rzeczy oddadzą. Tak też się stało. Gdzie pracujesz - z tego żyjesz. Na dancingu w hotelowej restauracji tańczyli sami mężczyźni. Przepraszam, jedna kobieta też – Rosjanka. Zgadaliśmy się z Tadziem z jednym z gości obecnych na imprezie. Zaprosił nas do odwiedzenia go następnego dnia w swoim domu. Taksówkarz zawiózł nas pod podany adres. Gospodarz opowiedział o zakładzie w którym pracował. Ponarzekał na stosunki panujące w Armenii. Najbardziej na podział na tych co muszą „dawać” i tych, którzy korzystając ze swojej uprzywilejowanej pozycji „biorą”. Wymieniał ; policjanci, urzędnicy, …. . „Pani domu” w czasie naszej wizyty była dyskretnie nieobecna. Jednak z zaciekawieniem przysłuchiwała się naszej rozmowie. Poczęstowała nas domowym daniem. Plackiem kukurydzianym, do którego zawijało się wiązkę zieleniny o smaku anyżu. To było bardzo smaczne. Dzieciaki gospodarzy grzecznie się zachowywały i coś tam do siebie mówiły. Tadziowi się wyrwało: takie małe, a już znają ormiański. My tacy duzi, a tylko rosyjski. Rozbawił tym naszych gospodarzy. Duchowni kościoła starokatolickiego w Armenii. W programie był również wypad w góry nad jezioro Sewan. W Erewaniu mieliśmy już wiosnę. Drzewa owocowe obsypane kwiatami. Zielone krzewy. W drodze nad wysokogórskie jezioro robiło się coraz zimniej. Przy trasie leżały jeszcze spore łachy śniegu. Sewan pokazało nam się pokryte taflą lodową. Na środku zbiornika znajdowała się przed laty wyspa zabudowana zespołem budynków klasztornych. W okresie powojennym Ormianie zaczęli wykorzystywać wody akwenu do nawadniania upraw założonych na zboczach okolicznych gór. Spowodowało to obniżenie lustra wody o kilkanaście metrów. Co za tym idzie, odsłonięcie naturalnej grobli prowadzącej na wyspę. Takim sposobem dotychczasowa wyspa stała się cyplem półwyspu. A zabudowania klasztoru wizualnie jeszcze wyższe. Nasza pani przewodnik w trakcie wspinaczki autobusu po górskich serpentynach, próbowała na wszelkie sposoby rozruszać nasze towarzystwo. Bez skutku. Nikt nie chciał śpiewać, opowiadać dowcipów. Autokar pełen smutasów. Zrezygnowana dała sobie z nami spokój. Przy tarasie widokowym na jezioro był targ. Na straganach można było kupić owoce, pamiątki, wyroby rękodzieła i samogon z winogron. Na każdym ze stoisk sprzedawca mógł oferować tylko jedną butelkę trunku. To, że w miejsce sprzedanej pojawiała się następna, było cudem równym temu z Kany Galilejskiej. Łachy śniegu przy drodze nad jezioro Sewan. Nie muszę dodawać, że nasza przewodniczka w powrotnej drodze przecierała oczy i uszy ze zdumienia. Wycieczka znała tyle pięknych piosenek. Na dodatek zgodnym chórem potrafiła je zaśpiewać. Repertuaru starczyło na cały czas powrotnego przejazdu do Erewania. c.d.n.
  9. Rosjanie w przeważającej większości byli nastawieni do Polaków pozytywnie. Na każdym kroku można było spotkać się z ich wielką życzliwością. To w zwykłych kontaktach międzyludzkich. Jak już któryś usiadł za biurkiem, to stawał się ważnym urzędnikiem związanym przepisami i już nie pogadasz. Zapraszam do lektury dalszych części wspomnień. Trochę się jeszcze będzie działo.
  10. Wielkie Łuki cz.9. Wenecja Północy. Leningrad, a obecnie Petersburg. Miejsce tak doskonale znane, że nic nowego o nim napisać się nie da. Pierwszy raz trafiłem tam zimą. Zimowa aura w niczym nie umniejszała walorów turystycznych miasta nad Newą. Pałace, świątynie, mosty. Tak samo kolorowe jak na widokówkach . Dodatkowo nocą podświetlane reflektorami. Ermitaż ze zbiorami dzieł sztuki największych mistrzów. Bursztynowa komnata w końcowym stadium rekonstrukcji. Jedynie zespoły parkowe były o tej porze roku pozbawione zieleni. Nasza wycieczka. Łącząc przyjemne z pożytecznym wypadało porobić również zakupy. Jak tu trafić, w czasie ograniczonym programem wycieczki, przynajmniej do kilku sklepów jubilerskich? Poruszanie się po tak dużej aglomeracji bez przewodnika było bardzo trudne. Nawet z planem miasta w ręku. To już dylematy na kolejny dzień pobytu. Wieczorem, do kolacji w hotelowej restauracji, zażyczyliśmy sobie butelkę szampana. Wypadało uczcić cały dzień uczty dla ducha, również czymś przyjemnym dla ciała. Przy sąsiednim stoliku biesiadowały młode kobiety. W towarzystwie czarnoskórego. Wznoszone przez panie toasty wskazywały, że świętują urodziny jednej z nich. Tak niefortunnie otwierałem naszego szampana, że uciekł mi korek. Trafił w głowę towarzysza naszych sąsiadek. Ustrzeliłem murzyna! Pozwolił przeprosić się lampką szampana, jego towarzyszki za zamieszanie również. Każdy pretekst jest dobry dla poznania nowych ludzi. Od słowa do słowa podzieliłem się swoim kłopotem z planowanym następnego dnia poruszaniem się po nieznanym mieście. Stanęło na tym, że solenizantka ma po imprezie dzień wolny. Będzie naszym przewodnikiem. Ustaliliśmy miejsce spotkania. Niecka Wielkiej Fontanny i Kanał Morski. Moi koledzy z pokoju doszli do wniosku, ze tak nam się tylko przyjemnie przy szampanie rozmawiało, ale w umówionym miejscu przewodniczki nie będzie. Zaryzykowałem. Dotrzymała słowa, przyszła. Kupiłem wszystko co chciałem, a koledzy mogli tylko pluć sobie w brodę. Poznałem później jej męża Wiktora i ich dzieci. Sympatyczni i uczynni ludzie. W przyszłości przy zakupowych wyprawach do Leningradu niejednokrotnie korzystałem z ich gościnności. Pałac Smolny. Szczególnie zapamiętałem jeden z takich wyjazdów. Wybraliśmy się we dwoje z Tadziem – był naszym kadrowym. Tego dnia Wiktor towarzyszył nam w wędrówce po mieście. W południe wstąpiliśmy do restauracji coś przekąsić i trochę odsapnąć. Przez przypadek był to Kawkazkij Restoran . W progu przywitał nas Gruzin. Zaprowadził do szatni, którą prowadził również jego ziomek. Po rozpłaszczeniu zaopiekował się nami kierownik sali – także Gruzin. Zamówione danie przyniósł kelner – Rosjanin. Był to gulasz w glinianym garnuszku. Wybrany z karty dań trochę po omacku . Bardzo gorący. Dmuchaliśmy na niego, mieszaliśmy łyżką, a on ciągle parzył usta. Co za cholera! Nie wspomniałem wcześniej, ale kierownik sali, z braku miejsc dokooptował naszą trójkę do stolika samotnie konsumującego gościa. Nie był zbyt rozmowny. Dla przełamania lodów napełniłem jego pusty kieliszek. Zaperzył się, ale „za znakomstwo” wypił. Opowiedział, że w Leningradzie spędza urlop. Pracuje na Syberii. Zarabia dobrze. Zdaje sobie sprawę, że każdy rok pracy w ekstremalnych warunkach dalekiej północy skraca mu życie o dwa lata. W rewanżu zamówił kolejną butelkę i po porcji kawioru dla każdego z naszej czwórki. Nigdy wcześniej nie jadłem tego przysmaku. Nasza biesiada przeciągnęła się aż do kolacji. Gulasz i tak nie wystygł. Tak na marginesie. Poczucie honoru wśród Rosjan dotyczyło nie tylko dobrze zarabiających. Zdarzało mi się być zagadniętym przez nieznajomych, którzy mieli ochotę zapalić lepszego papierosa. Nigdy nie prosili o poczęstowanie, tylko o zamianę swojego „białomorca” z machorki na aromatyzowane Złote Runo czy to „marlborasa”. Podobnie z piwoszami. Proponowali wspólne wypicie piwa za pieniądze sponsora , ale z ich wkładem w postaci zakąski z suszonej ryby. c.d.n.
  11. Od dość dawna do zbiorów Muzeum nie trafił tak potężny zestaw sprzętu, jak ten przysłany przez Radosława Kłosa z Lubina. Potężny dosłownie i w przenośni. Po pierwsze z uwagi na liczebność: trzy wędki i trzy kołowrotki. Po drugie: w przesyłce znalazły się kij Albatros z włókna szklanego co najmniej na rekiny i równie duży kołowrotek japoński HI-CAST SUPER model 450. Wszystkie eksponaty w doskonałym stanie. Widać gołym okiem, że były w dobrych rękach. Tak, jak przed laty potrafiłyby użytkownikowi przynieść wiele satysfakcji. Tylko, że ich ciężar dużo większy od współczesnej wielomodułowej chińszczyzny, przełożyłby się na szybkie zmęczenie wędkarza. Ofiarodawca do muzealnych obiektów nie dodał ani słowa opisu. Liczę na to, że się odezwie i dorzuci chociaż kilka zdań o tym, kto, kiedy i z jakimi efektami posługiwał się tym sprzętem? Gest Radka to nie tylko pomnożenie zbiorów Muzeum Wędkarstwa w Słupsku. Jest to również pozytywny impuls dla Kustosza, że ciągle warto zabiegać o zachowanie obiektów kultury materialnej związanych z naszym hobby. Dziękuję!
  12. Eugeniusz Friede Wielkie Łuki cz.8. Po wyjeździe mojego „herbatnika” mieszkałem sam w pokoju. Ściany sąsiadujących pomieszczeń to były bardziej przepierzenia niż przegrody. Sprawdzało się powiedzenie, słyszą sąsiedzi, jak kto siedzi. Mieszkający pokoik wcześniej preferowali po pracy spotkania z „pocieszycielką”. Sprawiała, że rozmowa u nich, na przeciąg jakiegoś czasu stawała się głośniejsza. Potem zapadała cisza. Moi sąsiedzi zza drugiej ściany, woleli damskie towarzystwo. Ich znajome lubiły sobie pośpiewać. Nawet miały dar do tego. Gorzej, jak napadła je melancholia. Wtedy na głosy zaciągały smętne rosyjskie dumki. Zawodzenie niosło się przez otwarte okno na całą okolicę. Jak wycie samotnych wilczyc do księżyca. Jedna z nich szczególnie głośno przeżywała zbliżenia. Jej okrzyki miłosnej ekstazy mam w uszach do dzisiaj. Spiknąłem się z kolegami mieszkającymi w pierwszym pokoju naszego „campu”(pierwszym od strony wejścia). Jeden był operatorem, a drugi elektrykiem. Spotykaliśmy się u mnie na niekończącym się „tysiącu”. Młodszemu zdrowie nie pozwalało pić. Musiały nam wystarczyć emocje z samej gry w karty. Chłopak zaparł się zarobić na eksporcie na kupno mieszkania „dewizowego” w Polsce. Za wszystkie uzorgowane rubelki nabywał w portowych miastach Rosji tanie dolary. Spotkałem go krótko po powrocie do kraju. Pochwalił się, że już mieszkali z żoną „na swoim”. Wtórny pożytek z naszego przesiadywania przy kartach był taki, że mój „butik” był zawsze otwarty. Z dobrym skutkiem dla upłynnienia „przemytu”. Z czasem, mniej dyspozycyjni znajomi, zaczęli przynosić swoje rzeczy do sprzedaży „komisowej”. „Bo ty majster masz dobrą rękę”. Dobrą rękę? Zasada stara jak świat. Interesu trzeba pilnować! Do drzwi mojego pokoju któregoś popołudnia zapukało dwoje młodych ludzi. Od słowa do słowa wyłuszczyli powód odwiedzin. Planują ślub i chcieliby się na taką uroczystość ubrać zgodnie z kanonami mody. Mają od znajomych informację, że mogę im w tym pomóc. Chodziło o odpowiedni strój dla pana młodego. Miało to być jasnobrązowe ubranie z drobnego sztruksu i buty z okuciami z blachy mosiężnej. Udało się zamówione rzeczy, we właściwym rozmiarze, kupić w Warszawie na Bazarze Różyckiego. Kilkanaście stoisk specjalizowało się w zaopatrzeniu w „chodliwe” towary wyjeżdżających na wschód. Koszulki z nadrukami, okulary przeciwsłoneczne z naklejkami „Italy” lub „France”, kurtki z napisami , spodnie dżinsowe i sztruksowe z naszywkami znanych marek, koszule w kroju sportowym, adidasy, tygodniowe zestawy bielizny damskiej - z nadrukiem w języku angielskim poszczególnych dni tygodnia - i hit dla nielicznych posiadaczy własnych samochodów – układ elektroniczny modulujący w aucie sygnał dźwiękowy . A propos zestawów bielizny, to w tamtym czasie zasłyszałem następującą „szutkę”: Dla odmiany, spotkały się w niej panie; Francuzka, Polka i Rosjanka. I dalej że opowiadać sobie nawzajem o zasobności swojej garderoby. Francuzka powiada, że wystarczy jej pięć majtek. Soboty i niedziele ma wolne. W domu nie musi nosić bielizny. Polka na to, że niestety musi mieć sześć. Niedziele wolne, ale soboty nie wszystkie. Patrzą z kolei pytająco na Rosjankę, a ta mówi, że ma dwanaście. Po co ci dwanaście? Jak to po co? Dla zmiany; styczeń, luty, marzec,…… . „Moja para” była niezmiernie zadowolona z realizacji ich zamówienia. Tak bardzo, że zaprosiła mnie na swoją „śwadźbę”. Nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z okazji zobaczenia rosyjskiego wesela. Państwo młodzi i zaproszeni goście spotkali się w ustalonym terminie w Pałacu Ślubów. Ojciec panny młodej niezwykle emocjonalnie podchodził do zamążpójścia córki. Co tu ukrywać, jego zachowanie w sposób wyraźny stymulowały łyknięte wcześniej „promile”. Uspakajała go żona, córka i urzędniczka prowadząca ceremonię. Z miernym skutkiem. Dla ilustracji opowieści inna para – Ania Uszyńska ze słonikiem szczęścia. Ceremonia zaślubin, z kłopotami, ale dobiegła do końca. Gratulacje, kwiaty, lampka szampana. Młodzi wyruszyli w przejażdżkę po mieście i złożyć kwiaty pod pomnikami. Reszta gości udała się do domu rodzinnego panny młodej na weselne przyjęcie. Tam już czekał stół zastawiony różnymi przekąskami i napojami. Gospodarze zaprosili siadać i się częstować. Zapytałem sąsiada – co z młodymi? Odparł, że nie ma co na nich czekać, bo korzystając z okazji będą się wozić po mieście taksówką ze dwie godziny. Tak też i było. Drużba co rusz wznosił toasty. Humory gościom się wyraźnie poprawiały. Pojawili się w końcu i „młodzi”. Zostali przywitani tradycyjnie; chlebem i solą oraz kieliszkiem wódki. Zajęli swoje miejsca za stołem. Toasty zaczęły się na nowo; za pomyślność młodej pary, za zdrowie rodziców, zdrowie gości, …… . Któryś z biesiadników sięgnął po małą harmonię. Zagrał jakąś ludową melodię. Wśród obecnych nie było chęci do tańca. Za to wiele zapału do przyśpiewek. Harmonista solo śpiewał zwrotkę, a reszta chórem wykonywała refren. Po następujących po sobie utworach trzeba było oczywiście naoliwić struny głosowe. Niezwykły aplauz wśród obecnych wywołała zapowiedź, że na kolację zostanie podana „gariaczyja kartoszka”. Duszone gotowane ziemniaki okraszone wędzonką. Jedyne ciepłe danie w czasie całej weselnej biesiady. Po kolacji zaczęła się ceremonia „nadzielania”, czyli wręczania młodym prezentów. Na początek obdarowali ich jedni i drudzy rodzice. Po dłuższych przemowach, do koszyka postawionego przed nowożeńcami, włożyli po 25 rubli. W ślad za rodzicami pozostali goście. Także ofiarowywali młodym pieniądze. Kwoty: 1o, 15, 2o rubli. Każdy według swoich możliwości. Przyszła i na mnie kolej. Jako obcokrajowiec z „zachodu”, bo tak Rosjanom kojarzyła się Polska i Polacy, podwoiłem stawkę rodziców. Po kolejnych kilku wezwaniach drużby: „tak dawajcie, tawariszci, wypijem za ……” goście byli totalnie zmęczeni. O dziesiątej wieczorem pożegnali się i rozeszli do domów. Było po weselu. c.d.n.
  13. Marzy mi się napisanie relacji tak zwiewnej, jak kreacja i ruchy w tańcu mojej partnerki z Cieszyna na bankiecie odbywającym się po Konferencji Jaxona w Hotelu OSSA koło Rawy Mazowieckiej. Impreza na taki opis jak najbardziej zasługuje. Ala zanim wraz z innymi partnerami handlowymi Hurtowni z Poznania znaleźliśmy się w tym miejscu, musieliśmy przejechać przez pól Polski. Komputer wyznaczył trasę ze Słupska przez Bytów, Kościerzynę i Starogard Gdański po drogach powiatowych, zaś dalej po autostradach A1 i A2. Prędkość podróżna po lokalnych dróżkach to tradycyjne 60 km/h. Na autostradę wjechaliśmy w Swarożynie. Mój pierwszy raz. Zaczęło się łykanie kilometrów jak na przyspieszonym filmie. Przyjemne, tyle że jazda 120 na godzinę, a bywało z górki i nieco więcej, wzmaga poziom hałasu w samochodzie. Bez żalu na pierwszym MOP-ie oddałem kierownicę młodszemu wspólnikowi. Przed wyjazdem podejrzałem w Internecie Centrum Konferencyjne w Ossie. To co zobaczyłem na miejscu, było nieco ponad dotychczasowe możliwości mojej wyobraźni. A zdarzało się w życiu być tu i tam. Mnogość poziomów, sal konferencyjnych i wystawowych, barów i restauracji. Na szczęście tylko z początku było to deprymujące. Czytelna informacja na wszystkich piętrach i życzliwość gospodarzy pozwoliły w miarę szybko na swobodne poruszanie się w labiryncie holi, korytarzy i miejsc przewidzianych na nasze spotkania. Trzeba dodać, że różnych pokazów, imprez promocyjnych, integracyjnych i czort jeden wie jakich jeszcze, równolegle do naszych „Nowości Sezonu 2015” odbywało się co najmniej kilka. Uczestniczyło w nich od kilkudziesięciu, do jak w naszym przypadku kilkuset osób. Główny punkt programu odbył się w auli konferencyjnej. Refleksjami z historii trzydziestu lat obracania się na rynku wędkarskim podzielił się z obecnymi Andrzej Podeszwa. Wystąpił także w roli głównego prelegenta przedstawiającego zgromadzonym nowości przygotowane przez Firmę na bieżący rok. Prezentacja była niejako wstępem do zwiedzenia przygotowanej wystawy. Sala ekspozycyjna położona jest w sąsiedztwie auli i oddzielona tylko kotarą. Niczym w bajce, po rozsunięciu przesłony obecni mogli ze świata wirtualnego przejść do świata realnego. Wędki, kołowrotki, obuwie, odzież, przynęty, żyłki, plecionki… . Tylko chodzić, patrzeć i podziwiać. Na godzinę 20 w restauracji „Starówka” został zaplanowany bankiet. Do obsłużenia naszego mrowia gości trzeba by tabunu kelnerów. Sprawę załatwiły trzy samoobsługowe bufety. Na spokojnie każdy mógł sobie nałożyć na talerz co chciał i ile chciał. O menu nie będę się rozpisywał. Zauważę jedynie, że ilością różnych dań przewyższało liczbę pozycji asortymentowych niejednego sklepu wędkarskiego. Kelnerzy oczywiście byli też. Trzeba im sprawiedliwie oddać, że sumiennie dbali o to, żeby i mniejsze i większe szkła konsumentów nie stały puste. Nagromadzone w organizmie kalorie można było wydatkować na przyległym parkiecie. Sporo osób korzystało z zaproszenia DJ i oddawało się żwawo pląsom. Autora również ruszyło. Na czas , gdy syn zajął rozmową sąsiada od stolika, ja porwałem jego żonę do tańca. Nie wiem czemu, ale łatwiej było załapać właściwy rytm, niż wymówić; Jola lojalna, Jola nielojalna. Okazało się w trakcie wieczoru, że nie byliśmy z synem na sali jedynymi handlowcami ze Słupska. Na imprezie gościł także Robert z „Rybki” wraz z małżonką. Pomyśleć, trzeba nieraz przejechać taki szmat drogi, żeby spotkać znajomych. Kolacja miała zakończyć się o północy. Ale jeszcze długo później było słychać muzykę. Jest karnawał. Jak się bawić, to bawić. Śniadanie w niedzielny poranek zostało bardzo rozciągnięte w czasie. Wiadomo, kto ma dalej do domu, to musi pozbierać się wcześniej. Nie jestem pewien, czy udało się o naszym wyjeździe z Irkiem do Ossy opowiedzieć z zapowiadanym na wstępie polotem? Nie o to w końcu chodzi. Ważne zobaczyć coś nowego, przypomnieć się znajomym, oderwać bodaj na jeden dzień od domowej krzątaniny i handlowej dłubaniny. To jest to. Dziękujemy!
  14. Eugeniusz Friede Wielkie Łuki cz.7. Wielkie Łuki w czasie II wojny światowej zostały bardzo zniszczone. Szczególnie ucierpiało centrum miasta. Po wojnie zostało ze zgliszczy odbudowane. Po za centrum i osiedlem współczesnych bloków z wielkiej płyty, rozległa zabudowa miasta to drewniane fińskie domki. Finowie po sąsiedzku pomagali Rosjanom w odbudowie zniszczonych osad i miast. W stutysięcznym mieście rejonowym , a takim były Wielkie Łuki, znajdowały się liczne zakłady i instytucje. Przed ich frontem, w specjalnych gablotach, były eksponowane zdjęcia wyróżniających się pracowników – bohaterów pracy. W podpisie pod fotografią taki to a taki grażdanin – w odniesieniu do zwykłego obywatela, lub towariszcz – do członka partii. Do tego opis ich zasług. W całym mieście uchowała się jedna cerkiew. Ta akurat dlatego, że została zbudowana na dalekich peryferiach. Cerkiew w Wielkich Łukach. Ilust. W. Klimaszewski. Pomny pouczenia księdza w czasie spowiedzi, że prawosławni to także chrześcijanie i udział w ich nabożeństwie w braku innych możliwości nie jest niczym zdrożnym, zaglądałem tam co jakiś czas. Pop był Ukraińcem. Z jego kazań łapałem piąte przez dziesiąte. Z liturgii sprawowanej w języku starocerkiewnym zrozumiałe było powtarzane co jakiś czas słowo „pomiłuj”. Tłoku wiernych nie było. Większość obecnych to osoby w podeszłym wieku. Podziwiałem niesamowita sprawność fizyczną „babuszek”. Wykonywały skłony do ziemi, na kolanach przechodziły dość długi krużganek przed cerkwią. Tylko pozazdrościć. Trafiłem raz na pogrzeb. Zmarłego, po wniesieniu do środka, pozostawiono samego w otwartej trumnie w kruchcie. Żałobnicy zebrali się na nabożeństwie przed ołtarzem. Dokładnie odwrotnie, niż w kościele katolickim. Wokół świątyni był cmentarz. Charakterystyczne były krzyże prawosławne wykonane z różnego rodzaju kształtowników i płotki na grobach ze stali zbrojeniowej. Co tu ukrywać, materiałów wynoszonych z budów i zakładów. Znajomi opowiedzieli na tą okazję anegdotę. Uczeni w trakcie sympozjum chcieli rozwiązać problemy z chowaniem nieboszczyków i marnotrawstwem materiałów na „płotki”. Jeden zaproponował, że grób zajmie mniej miejsca przy pochówku w pozycji „ na stojąco”. Drugi dodał, żeby jeszcze oprócz tego zmarli trzymali się za ręce – zamiast budowanych płotów. Takim sposobem skończą się w przedsiębiorstwach kradzieże stali. Przepraszam za ten przykład czarnego humoru. Sam tego nie wymyśliłem. Rosjanie wiosną oddawali hołd swoim zmarłym. W formie pikniku i raczej na wesoło. Jak najbardziej na miejscu był kielich dla zmarłego wylewany na jego grób. Co kraj, to obyczaj. Wspomniałem wcześniej o walkach w rejonie miasta. Szczególnie zacięte boje miały miejsce przy oswobodzeniu z rąk niemieckiego okupanta. Faszyści zbudowali bunkry i inne umocnienia w rejonie starej twierdzy. Wielkie Łuki przypadło wyzwalać dywizji piechoty sformowanej w większości z Łotyszy. Jeden z żołnierzy, o nazwisku Matrosow, w krytycznym momencie walk o bunkier, własnym ciałem zasłonił wylot lufy strzelającego karabinu maszynowego, umożliwiając swoim kolegom wrzucenie do środka wiązki granatów. W miejscu walk na wysokiej skarpie został zbudowany pomnik upamiętniający bohatera i innych poległych „bojców”. Przy głównej ulicy miasta na wspaniałym postumencie znalazło się popiersie wybitnego dowódcy – Konstantego Rokossowskiego. Marszałka Związku Radzieckiego, i w okresie powojennym – Marszałka Polski. Na cokołach pomników zawsze znajdowały się świeże kwiaty. Składali je między innymi nowożeńcy po akcie zaślubin, w trakcie tradycyjnego przejazdu po mieście. Uhonorowani zostali nie tylko polegli żołnierze. Również ci, co wojnę przeżyli. W placówkach służby zdrowia duże czytelne tabliczki informowały, że „uczastnikow wielikoj otczwiestiennoj wajny prinimajetsa biez oczieriedzy”. Co w tłumaczeniu na język polski brzmi; ”uczestnicy wielkiej wojny ojczyźnianej przyjmowani są po za kolejnością”. c.d.n.
  15. Numer KRS: 00 00 16 61 40 i Cel szczegółowy: Słupia-Muzeum podaję jedynie pro forma. Jak dotychczas żaden z internautów - użytkowników tego Forum nie przekazał 1% na nasz wędkarski cel. Byłbym raczej zdziwiony, gdyby w tym roku było inaczej?
  16. Eugeniusz Friede Wielkie Łuki cz.6. Co jakiś czas gościły w naszej bazie zespoły estradowe. Profesjonalne i amatorskie. Z Polski, Rosji, Litwy. Nasi dawali dwa koncerty w Wielkich Łukach. Jeden dla Polaków w świetlicy na bazie, a drugi dla mieszkańców miasta w sali widowiskowej miejscowego domu kultury. Za mojej bytności z polskich grup wystąpiły 2 plus 1 i Andrzej Sikorowski z zespołem Pod Budą. Występ 2 plus 1 przeszedł bez większego echa. Zaśpiewali swoje znane przeboje. Ciekawostką były popisy muzyków zespołu grających blusa w miejscowym amfiteatrze. Andrzej Sikorowski zaprezentował się w dobrej formie. Dawkował słuchaczom swoje mniej i bardziej znane utwory. Przywołany pod koniec występu przez publiczność do wykonania swojego pierwszego wielkiego przeboju, Smutnej Piosenki Retro, z rozbrajającą szczerością wyznał: Dziwię się państwu, że chcecie tego jeszcze słuchać? My to już ledwie gramy! Występowały u nas również zespoły amatorskie. Uwagę zwracało ich szczególnie dobre wyposażenie w sprzęt nagłaśniający. Najbardziej zapamiętałem z występu tych ansambli potężną dawkę serwowanych decybeli. Cóż, grać można dobrze lub głośno. Całkowicie inny charakter miała wizyta polonijnego zespołu Stokrotki z Wileńszczyzny. Dzieciaki ubrane w stroje regionalne dały popis swoich wokalnych umiejętności. Zaśpiewały melodyjne piosenki ludowe i biesiadne. Po polsku i po litewsku. Każdy wykonany utwór nasza publiczność nagradzała gromkimi brawami. Tak dalece zdobyli serca słuchaczy, że ostatni wykonany utwór, Rotę–zaśpiewaliśmy wszyscy razem. Przy słowach: Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy, polski my naród, polski lud, prastary szczep piastowy niejednemu z obecnych łza zakręciła się w oku. Nasi młodzi goście z zespołu też na pewno zapamiętali ten nostalgiczny nastrój sali. Na obczyźnie wiele zwykłych rzeczy nabiera innego wymiaru. W te soboty, gdy nie było koncertów, na naszej Płoszczadce odbywały się potupajki. Latem, przy dobrej pogodzie, na świeżym powietrzu, a zimą w świetlicy. Panie miały wzięcie. Rosjanki bardzo chętnie przychodziły na organizowane na bazie tańce. Było nas jednak tyle, że dla wszystkich nie starczało partnerek. Siłą rzeczy, przy wspólnej zabawie, zawiązywały się znajomości i zażyłości. Wiele bywalczyń naszych imprez tanecznych było z czasem traktowane jak dobre stare znajome. Pojawiła się któregoś razu nowa twarz–młoda urocza blondynka. Pozwalała się zaprosić do tańca wybiórczo co młodszym partnerom. Zapytałem jednego z jej wybrańców, w czym rzecz? Z rozbrajającą szczerością opowiadała, że jest porządną dziewczyną i szuka kandydata na męża, żeby wyjść za niego i razem z nim wyjechać do Polski. Dla ilustracji opowieści swoje zdjęcie użyczyła urocza blondynka Ania Kurant. Byliśmy populacją ludzi w różnym wieku, stanu wolnego i żonatych. Zasady naszego bytowania ustalał Regulamin Mieszkańca. Nad przestrzeganiem obowiązujących reguł czuwała Komisja Porządkowa. W jej składzie znajomi i koledzy. Nieraz w trakcie wieczornego obchodu potrafili obudzić mnie ze snu. Nieproszeni, ale goście. Aż się prosi te odwiedziny spuentować słowami Kochanowskiego: Trudny powiadam, mój los z tymi pany, szedłem spać trzeźwy, a wstanę pijany. Za naruszenie ustalonego porządku, sprawcy trafiali na kolektyw. Najwyższym wymiarem kary był dyscyplinarny zjazd do kraju. Zdarzało się, że był orzekany. Od werdyktu kolektywu nie było odwołania. Nie mógłbym nie wspomnieć o wizycie naszego naczelnego. Władek cieszył się dużą estymą wśród pracowników. Jak przystało na dyrektora dużej firmy, wybrał się z nieliczną, ale świtą. Zabrał ze sobą sekretarza zakładowego partii i asystentkę. Przyjechali razem z grupą powracających z rozłąki. Na placyku koło stołówki zebrało się sporo ciekawskich. Również naczalstwo naszej budowy – pod krawatami i z kwiatami. Dyrektor wysiadł, błysnął okularami po zebranych, krawaciarzy potraktował jak powietrze i podszedł do stojącego daleko z tyłu brygadzisty posadzkarzy: Witaj Tadziu, stary przyjacielu, jak ci tutaj leci? Przywitał się z nim serdecznie tradycyjnym niedźwiedziem. Już mniej poufale ze stojącymi koło niego kolegami. Z kadrą na końcu. Na skomentowanie takich sytuacji jak zawsze bezbłędny był Kaziu z Bydgoszczy–mój przełożony w czasie budowy Zakładów Sodowych w Inowrocławiu. Mruknął-Bartek to potrafi zagrać pod publiczkę. Delegacja po tygodniu wizytacji i spotkań wróciła do kraju. Parę dni później dostaliśmy wiadomość, że goszczący u nas niedawno zakładowy sekretarz dostał ataku serca. Poszła złośliwa plotka, że jak na własne oczy zobaczył komunizm, to dostał zawału. Nie był wojującym aktywistą. W tamtym czasie w każdym dużym przedsiębiorstwie była organizacja partyjna. Ktoś musiał być w niej sekretarzem. Lepiej swój, niż przywieziony w teczce. Takie były realia. c.d.n.
  17. Eugeniusz Friede Wielkie Łuki cz.5. Połowa profitów z pobytu na eksporcie to wynagrodzenie za pracę. Część wypłacano na miejscu w rublach, a resztę przelewem na konto dewizowe. Druga połowa to dochody z handlu. Największym wzięciem cieszyły się ciuchy. Wędrówki Rosjan po naszej bazie, zainteresowanych zakupem, zaczynały się po południu. Puk, puk do drzwi i pytanie: briuki majesz?, buty majesz?, dżinsy majesz?, itd. Na odpowiedź: zachadzi! zaczynało się oglądanie, sprawdzanie autentyczności wszywek, rozmiarów no i pytanie o cenę. Wśród przewijających się osób dużo było zwykłych oglądaczy. Trafiali się również hurtownicy. Gotowi kupić więcej, ale odpowiednio taniej. W każdym z pokoi był kącik z umywalką, zasłonięty kotarą. Spełniał, szczególnie dla kupujących pań, funkcję przymierzalni. Było to nasze przetarcie się w handlu. Praktyka, która wiele lat później w Polsce okazała się jak znalazł. Cenami sprzedawanych rzeczy rządziły rynkowe reguły popytu i podaży. Zdarzały się wyjątki. Młody człowiek zapytał mnie któregoś dnia o spodnie. Okazało się, że mam odpowiadający mu fason i rozmiar. Doszliśmy w rozmowie do ceny. Mój klient, trochę zmieszany powiada, ze ma walutę. Zrobiłem pytającą minę, więc dopowiedział, że ma 50 dolarów. Nigdy wcześniej nie widziałem banknotu o tak dużym nominale. Koledzy ostrzegali, ze wśród Rosjan „chodzą” fałszywki. Znalazłem się w dużej rozterce. Spodnie w Pewexie kosztowały 10 dolarów. Przebitka 5 razy, ale jak dostanę podrobioną „walutę”, to mogę ją dać dzieciom do zabawy. Zysku tyle co w pysku. Nie wiem jak mój gość odebrał moje wahanie, ale wybawił mnie z kłopotu. Dodał, że wie, że 50 dolarów to za mało. Ma jeszcze 25 rubli. Dolara można było kupić za 2,5 rubla. Szybka myśl – koszty zakupu na pewno się zwrócą. Zgodziłem się sprzedać spodnie za 50 dolarów i 25 rubli razem. Pięćdziesięciodolarówka okazała się jak najbardziej autentyczna. To była korzystna transakcja. Banknot 50 dolarów USA. Ruble, zarówno te z wypłaty jak i ze sprzedaży przemytu, miały jakąś wartość tylko na miejscu. Żeby z nich był jakiś pożytek, trzeba je było wydać na towary poszukiwane w Polsce. Sklepów różnych branż w Wielkich Łukach nie brakowało. W nich pozorna obfitość towarów. Ale i tak mięso, wędliny, warzywa i cytrusy z konieczności Rosjanie kupowali na rynku. Po cenach wyższych od urzędowych. Wśród handlujących na rynku najliczniejszą grupę stanowili Gruzini. Wyróżniali się spośród innych narodów Kraju Rad nie tylko zdolnościami kupieckimi. Także tym, że umieszczali pod tylną szybą swoich samochodów portret Stalina. Trochę na przekór władzy, trochę z fascynacji swoim rodakiem. Poszukiwane przez nas artykuły przemysłowe i spożywcze pojawiały się w sklepach i znikały. Stąd nasze wędrówki po mieście. Do centrum można było się dostać autobusem komunikacji miejskiej. Przejazd kosztował 5 kopiejek. Wrzucało się do „kasownika” monetę i odrywało z dużej rolki jeden bilet. To nie był automat. Moneta była wrzucana jak do skarbonki, a pobranie biletu możliwe bez zapłacenia. Pamiętam swoje zdziwienie, i później rodaków jadących pierwszy raz w moim towarzystwie, jak zobaczyli to urządzenie do inkasowania należności. Po co płacić, jak można sobie wziąć bilet bez płacenia? Bogdan mi wyjaśnił. Popatrz, wszyscy jadący wraz z nami to kontrolerzy. Chcesz, żeby podszedł do nas któryś z pasażerów i grzecznie zapytał, czy przypadkiem nie zapomniałeś wrzucić monety? Obciach dla 5 kopiejek? Od naszych wschodnich sąsiadów też się można było czegoś nauczyć – w tym przypadku uczciwości. Drugi sposób dotarcia do miasta to przejazd naszym zakładowym środkiem lokomocji. Po południu co godzinę z bazy odjeżdżał osinobus. Dla przypomnienia – w miejscowości Osiny na podwoziu samochodu ciężarowego Star były montowane przeszklone naczepy z siedzeniami dla przewożonych osób. Komfort jazdy był niewielki. Ale lepiej źle jechać, niż dobrze iść. Osinobus przejeżdżał przez całe miasto, w tę i powrotem. Wygodnie wracało się z miasta - z większymi pakunkami. Ostatnią okazją wydania rubli na coś użytecznego, przy wyjeździe do Polski na „rozłąkę”, było miasto Witebsk. Znajdowało się już na terenie Białorusi. Granice republik były rzeczą umowną, występowały tylko na mapie. Żona zleciła mi zakup stanika. Przypomniałem sobie o jej zamówieniu dopiero w tym mieście. Zaszedłem do uniwermagu, odszukałem właściwe stoisko. Próbowałem jakoś dyskretnie wytłumaczyć sprzedawczyni, co potrzebuję. Ta, jak już załapała, drze się na cały sklep: Wam nużen biusthalter! Kupowanie damskiej bielizny przez mężczyzn musiało być rzadkością. Poczułem na sobie wzrok wszystkich obecnych w sklepie. Wielbłąd na moim miejscu byłby mniejszą sensacją. W potrzebnym rozmiarze był stanik w kolorze brudnego beżu. Wziąłem. Na szczęście już nigdy później nie miałem życzeń zakupu bielizny. Na stacji Orsza dosiadaliśmy się do pociągu Moskwa – Berlin przez Warszawę. Była nas zawsze spora grupa i bagaży cała kupa. Podróżnych przywoził autobus, a bagaże ciężarowy Kamaz z przyczepą. Pociąg zatrzymywał się na stacji na 3 minuty. Na całe 180 sekund. Załoga pociągu starała się tak zatrzymać skład, żeby nasz wagon znalazł się obok bagaży. Byliśmy już przed wjazdem pociągu na stację zorganizowani. Wiadomo, kto będzie podawał pakunki, a kto odbierał. Przez otwarte okna i drzwi. Bez wnikania, moje czy nie moje. W akordowym tempie. Jeszcze tylko ekipa zdyszanych podających wsiadała do pociągu i odjazd. Niektórym odnalezienie swoich bagaży zajmowało czas aż do przyjazdu pociągu do Warszawy. Rekordzista, z którym kiedyś jechałem, miał 27 sztuk bagażu. c.d.n.
  18. Puchary Janusza. W lipcu 2014 roku miałem okazję poznać nituzinkowego animatora wędkarstwa i znakomitego wędkarza-Janusza Chrzczonowicza z Człuchowa. Przy okazji naszego spotkania przekazał niezwykle ciekawy zestaw eksponatów dla Muzeum Wędkarstwa w Słupsku. Jest tego tyle, że wystarczyło by na oddzielną ekspozycję. Będę do tego zbioru wracać. Na początek trzy puchary, o których Janusz tak napisał: 1.Puchar drewniany z roku 1983-mój pierwszy. 2.Puchary w latach 80-tych i 90-tych najczęściej były bez tabliczek (nie wszędzie była możliwość grawerowania); a) Puchar za II miejsce-POŻEGNANIE Z LATEM otrzymałem bez tabliczki. Ponieważ w zakładzie gdzie pracowałem była grawerka, to tabliczkę mi dorobili koledzy (trzeba było pisać podanie do dyrektora zakładu o pozwolenie). Puchar WĘDKARZ ROKU-zdobyłem w sekcji zakładowej ZUT. Ponieważ plastyk zakładowy był wędkarzem, to na cele sekcji w ten sposób opisywał puchary. Puchary obecne to Bajka w porównaniu do tych starych. Dlatego chciałem aby pokazać jak było dawniej, a najlepszy sposób to Muzeum. c.d.n.
  19. Wielkie Łuki cz.4. Zgadałem się któregoś dnia ze znajomym o wędkowaniu. Zaproponował mi udział w nocnej wyprawie na węgorza. Uprzedził lojalnie, że jest to wyjazd poza dopuszczoną strefę naszego poruszania się i każdy jedzie na własne ryzyko. Co mi tam. Zaprzepaścić taką okazję? Kilkanaście kilometrów jazdy autobusem i już byliśmy nad jeziorem. Ekipa łowców była doskonale zorganizowana i wyposażona. Nad wodą łódka. Wiosła od niej na przechowaniu u znajomej „babuszki”. Tradycyjnym miejscem biwaku była wyspa znajdująca się na tym akwenie. Przetransportowanie kilku osób i ekwipunku odbyło się bodajże dwoma kursami. Na miejscu podział na grupy i przydział zadań. Jedni do rozstawienia namiotu ze zdobycznej plandeki, inni do przygotowania zapasu opału do ogniska na całą noc. Kolejne osoby do złapania przynęty. Sklepy sportowe w „naszym” mieście były dobrze zaopatrzone w sprzęt wędkarski. Jednak wiele oferowanych artykułów było topornie wykonanych. Klepanych jak gdyby ze sztancy na ilość, a nie na jakość. W obfitości podaży zawsze można było coś tam wybrać. Spotykałem Rosjan wędkujących na stawkach znajdujących się w Wielkich Łukach. Łowili najczęściej karasie. Ryby były następnie rozwieszane w oknie domu i suszone w cieple promieni słonecznych. Nie zdarzyło mi się nigdy skosztować suszonej ryby. Słyszałem opinię, że była to smaczna przekąska do piwa? Nasze jezioro było zarośnięte zielskiem. Tylko gdzie nie gdzie otwarte lustro wody. Na powierzchni spławiały się jakieś małe ryby. O zmierzchu nasz „główny łowca’” w towarzystwie wioślarza wypłynęli rozstawić przynęty według tylko im znanego klucza. Nie za blisko brzegu, nie za daleko na jezioro. W linii, gdzie najczęściej żerują węgorze. Zjedliśmy kolację z zabranych ze sobą zapasów. Do tego ciepła kiełbaska upieczona nad ogniem. Jak zazwyczaj na biwakach, nocne rodaków rozmowy. Wypadało się jednak w końcu zdrzemnąć. Noc zrobiła się chłodna. Improwizowany namiot nie miał tylnej ściany. Z przodu grzało ciepło ogniska. Z tyłu doskwierało zimno. Wczesnym rankiem zespół „ustawiaczy” popłynął sprawdzić efekty swojej wieczornej pracy. Na kilkunastu hakach były węgorze. Większość przynęt była nietknięta. Na naszej bazie była również wędzarnia. Prowizoryczna, zrobiona z beczki po odcięciu dna. Doskonale spełniała swoją funkcję. Z podziału złowionych ryb dostałem jednego, już uwędzonego węgorza. Pachnącego dymem, ciepłego, soczystego. Palce lizać! Przed planowanym wyjazdem na „rozłąkę” do kraju pokusiło powtórnie odwiedzić to łowisko. Wybraliśmy się tym razem we dwójkę. Reszta pierwotnej ekipy była w rozjazdach i na dyżurach. Zakres prac związanych ze zorganizowaniem pobytu na wodą taki sam jak poprzednio. Nas tylko dwóch. Napracowaliśmy się setnie przy zagospodarowaniu obozowiska. Trzeba było także rozstawić przynęty. W zupełnym mroku spływaliśmy z jeziora. Całe szczęście, że obozowaliśmy na wyspie. Gęste ciemności wokół naszego skromnego dwuosobowego biwaku powodowały, że czuliśmy się trochę nieswojo. Wszelkie odgłosy nocą nad wodą są dużo bardziej słyszalne. Sen w tych warunkach był bardziej czujną drzemką, niż odpoczynkiem. Zapadający zmrok nad jeziorem. Fot. Zbigniew Bucki. Ranek był tak wilgotny od rosy, że drewno dołożone do ogniska bardziej dymiło niż grzało. Wyruszyliśmy łódką na wodę. Patrzymy, a pływaków od naszych przynęt nie ma. Co za licho? Jednak były. Przesunięte po kilkanaście metrów w kierunku do brzegu lub na jezioro. Pływaliśmy zygzakiem wyjmując kolejne węgorze. Mniejsze bliżej brzegu, większe na głębszej wodzie. Razem 99 sztuk. Zapakowaliśmy się do drogi powrotnej. Nasza łódka w drodze do brzegu jak gdyby oporniej posuwała się do przodu. Zauważyliśmy na wodzie jeszcze jeden pływak. Na haku była sporych rozmiarów ryba. Postanowiliśmy podarować ją opiekunce naszych wioseł. Niech również skosztuje czegoś smacznego. Pokazujemy jej włożonego do wybieraka wody węgorza i mówimy: Eta ryba dla was. Babuszka patrzy do naczynia i z pytaniem do nas: Cztoż eto za ryba? My na to: Eto ugorc. Gospodyni w odpowiedzi: Nie znaju. Toż eto gad, a nie ryba! Ta pani mieszkała kilkadziesiąt lat nad jeziorem w swojej drewnianej chatce. Nie wiedziała, że węgorz to ryba. Być może nie pamiętała Lenina. Za to instalacja elektryczna w jej domu bez żadnej wątpliwości pochodziła z czasów zarządzonej przez niego powszechnej elektryfikacji kraju. Jednożyłowe przewody prowadzone każdy oddzielnie zawijane na porcelanowe uchwyty. Rybostan tego jeziora, na który składały się węgorze i trochę małej białej ryby, nie miał zachowanej równowagi ichtiologicznej. Odławiając, co prawda w sposób bardziej rybacki niż wędkarski, trochę konsumpcyjnych rarytasów, w jakimś stopniu przywracaliśmy warunki do bytowania w nim różnych gatunków ryb. Następnych kilka dni upłynęło przy degustacji w gronie znajomych złowionych węgorzy. Przyrządzonych na różne sposoby; wędzonych, smażonych, gotowanych. Zakąska na głowie gospodarza. Goście zadbali o to, żeby ryba miała w czym pływać. Kilka słoików tego przysmaku w sosie własnym przyjechało ze mną do Polski. Wzbogaciły menu na przyjęciu z okazji chrztu naszej pociechy. c.d.n.
  20. Wielkie Łuki cz.3. Z naszej bazy było około kilometra na budowę bloków mieszkalnych dla przyszłych pracowników firmy eksploatującej ropociąg. Tak samo daleko, ale w przeciwległą stronę, na plac budowy zakładu obsługi „rury”. Bloki jak bloki. Standard - jak budowanych w tym czasie w Polsce. Za to zakład obsługi ropociągu to spora fabryka produkcyjna różnych branż cywilnych – i nie tylko. Najciekawszą budowlą był magazyn długotrwałego składowania (schron przeciwatomowy). Obiekt schowany pod ziemią. Zaprojektowany na wytrzymanie ataku broni jądrowej. Wyposażony na długotrwałe przetrwanie ukrytych w nim osób. Materiały do budowy ( za wyjątkiem kruszywa ) i urządzenia na wyposażenie, zarówno mieszkań jak i fabryki, były dostarczane z kraju. Realizacją kontraktu zarabialiśmy na dostawy ropy do Polski. Rozliczenia nie były specjalnie korzystne dla naszej strony. Faktem jest, że złotówka wtedy bardzo podupadła, ale 200 zł za uzyskanie 1 rubla to było bardzo drogo. Dla porównania nasz „prywatny” eksport pozwalał uzyskać 1 rubla za 20 zł, czyli 10 razy taniej. Per saldo się to wszystko zapewne uśredniało. Wszak państwo jest bogate dostatkiem swoich obywateli. Przy dobrej pogodzie kilometrowy spacerek do pracy i z powrotem był przyjemnością. Ta przyjemność zamieniała się w koszmar, jak zimą dmuchnął wiatr polarny. Uczucie było porównywalne do torturowania twarzy ukłuciami igieł. Jaka technika marszu pod wiatr? Dwa kroki przodem, dwa tyłem. Taneczny krok idących do pracy grupek pracowników wyglądał nawet zabawnie. Czas po pracy był czasem wolnym. Zaczynał się obiadem w stołówce. Przy wejściu na salę jadalną wisiała szafka z przegródkami oznaczonymi literami alfabetu. W tych przegródkach były wykładane przychodzące listy. Pierwsze to przewertowanie pliku korespondencji ze swojej przegródki. Adresaci zaczynali posiłek od czytania. Widać byli bardziej spragnieni wieści od najbliższych, niż głodni. Wiadomości nie zawsze były przyjemne. Zdarzało się, że rozłąka kończyła się rozstaniami lub zerwaniami dotychczasowych związków. Dla takich nowin można było usłyszeć na gorąco komentarz: To k…. , jak ona mogła to zrobić! Z takim ch… się puścić! Samo życie. Zdarza się to i współcześnie wyjeżdżającym do pracy na zachodzie Europy. Bywa, że nie mają do kogo i po co wrócić. Do tego jeszcze puste konto w banku. Najszybszym sposobem przesyłania informacji było przekazanie listu przez znajomego wyjeżdżającego na , lub wracającego z „rozłąki”. List dzisiaj napisany, następnego dnia docierał do adresata. O ile posłaniec nie zapomniał go oddać. Tak się złożyło, że krótko po moim wyjeździe miała nam się powiększyć rodzina. Czekam i czekam, zaglądam do swojej przegródki na listy, a tu ciągle nic. Żadnych wiadomości. Nie było wtedy jeszcze badań USG. Płeć potomka jawiła się dopiero przy narodzinach. Oczywiście wróżbitek w tym przedmiocie nie brakowało. Przewidywania te wynikały z obserwacji upodobań kulinarnych ciężarnej, kształtu figury, samopoczucia i czego tam jeszcze. Każda „wróżka” była niezbicie przekonana co do słuszności swoich racji. Informacja o urodzeniu Marcina była niewątpliwie ważną wiadomością. Jako taka została wysłana najwyższą rangą pocztową– expresem poleconym par avion. Dotarła do mnie po miesiącu. Bohater opowieści – zdjęcie współczesne. Fot. Aneta Friede. Wspólnie przedyskutowana, ustalona i uzgodniona decyzja o wyjeździe do pracy za granicą i tak pozostawiła cień żalu, że nie było mnie w domu w tak ważnym momencie. Cóż, nie można mieć wszystkiego jednocześnie. c.d.n.
  21. Wielkie Łuki cz.2. Zostałem dokwaterowany do doświadczonego „eksportowca”. Miał za sobą już kilka miesięcy pobytu za granicą. Bogdan w Polsce mieszkał wraz z rodziną we Włocławku. Wprowadził mnie w pisane i niepisane reguły bytowania w społeczności „campu”: W potocznym języku współmieszkańcy jednego pokoju są „herbatnikami”. Nazwa wzięła się od wspólnego picia herbaty. Przy wyjściu z pokoju, obojętnie czy tylko na korytarz, czy do toalety, zamykasz za sobą drzwi na klucz. Nad drzwiami na ścianie wisi „kołchoźnik” – głośnik naszego radiowęzła – niech sobie po cichu gra i gada. Przynajmniej nie przegapimy jakiegoś ważnego komunikatu. Na bazie jest sklepik spożywczy, można w nim kupić najpotrzebniejsze rzeczy. Płaci się tutejszą walutą. Pożyczam ci 50 rubli, oddasz przy pierwszej wypłacie. Złotówki możesz wyjąć z portfela. Przydadzą się dopiero w Polsce. Monopolowy jest obok na osiedlu. Tępione są na bazie „pewexy”, czyli inaczej meliniarze. Tak w dużym streszczeniu brzmiał instruktaż. Mieszkaliśmy zgodnie razem aż do końca jego kontraktu. Mój współlokator miał w pokoju czarno-biały tranzystorowy telewizor. Oglądać można było wyłącznie programy po rosyjsku. W miarę oswajania się z językiem przekaz był coraz bardziej zrozumiały. Programy publicystyczne, wiadomości czyli Wriemia, filmy – nadawane według stałego rozkładu. Ustalona ramówka emitowanych przez telewizję audycji została wywrócona do góry nogami po strąceniu przez Rosjan na dalekim wschodzie samolotu pasażerskiego. Na wszystkie możliwe sposoby było nicowane naruszenie przestrzeni powietrznej ZSRR. W świetle przytaczanych argumentów reakcja władz w stosunku do „naruszyciela” była jak najbardziej zasadna. Samolot stanowił tak wielkie zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, że trzeba było zestrzelić. Na temat wiarygodności przekazywanych obywatelom informacji sami Rosjanie opowiadali dowcipy. W jednym z nich mowa była o zawodach na bieżni, które urządzili sobie we dwójkę amerykański prezydent Regan i sekretarz Breżniew. Wygrał oczywiście młodszy i sprawniejszy fizycznie Regan. Za to w sprawozdaniu agencji informacyjnej TASS relacja z tego wydarzenia brzmiała: „Miał miejsce bieg, w którym zmierzyli się towarzysze Breżniew I Regan. Nasz zawodnik zajął wspaniałe II miejsce, a amerykański prezydent był przedostatni”. Na jedno wychodzi, ale całkiem inaczej się słyszy. Oprócz retransmisji programu pierwszego Polskiego Radia, podawania różnego rodzaju komunikatów, nasz „kaowiec” nadawał wieczorem Koncert Życzeń. W tak licznej grupie mieszkańców zawsze znaleźli się solenizanci. Do życzeń dołączał różne piosenki, ale nie było „koncertu” bez Casablanki. Daleko od domu, rodziny- słowa ; „w najdalszym kącie tego świata, dokąd cię rzucił twój wędrowny los, tęskniłeś zawsze do tej ziemi, na której nigdy nie brak trosk” nabierały innego wymiaru. Do dzisiaj czuję sentyment do tego utworu. Współczesna wersja Casablanki; Można było również przekazywać życzenia dla krewnych i znajomych w Polsce. Także w drugą stronę, na obczyznę. Polskie Radio emitowało nocą specjalny program dla pracowników Energopolu i ich rodzin. Skorzystałem z tej możliwości przesłania paru słów najbliższym. Moje życzenia autorzy audycji tak pięknie przeredagowali, że jeszcze długo po powrocie do kraju były wspominane. Na wyposażeniu świetlicy w naszej bazie był projektor.Za to filmów do wyświetlenia jak na lekarstwo. Parę polskich i rosyjski horror „Wij”. Oglądany któryś raz z rzędu, bardziej śmieszył, niż straszył. Abstrahując od treści filmu, to jakby całowanie się z dorosłym niedźwiedziem; „ i smieszno , i straszno”. c.d.n.
  22. Wielkie Łuki. Swoistym sposobem wyróżniania pracowników w czasach PRL-u była praca na budowach eksportowych. Warunki płacowe dużo korzystniejsze niż w kraju. Na taki wyjazd trzeba było odczekać swoje w kolejce. Ale, jako że w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia ogonki w Polsce były chlebem powszednim, czekanie na wyjazd również mieściło się w ówczesnej rzeczywistości. Doczekałem się i ja skierowania do pracy za granicą. Mówiło się wtedy o wyjeździe na rurę. A dokładnie chodziło o budowę ropociągu surguckiego w byłym ZSRR. Generalnym wykonawcą tej inwestycji była firma Energopol, a moja bydgoska Przemysłówka jednym z podwykonawców bazy obsługowej w Wielkich Łukach (Obwód Psków). Wielkie Łuki i Psków zapisały się w historii stosunków polsko-rosyjskich w czasach wyprawy wojennej króla Stefana Batorego. Batory pod Pskowem to również znany obraz naszego wielkiego malarza Jana Matejki. Z materialnych śladów wspomnianych zdarzeń historycznych zostały w Wielkich Łukach obwałowania ziemne twierdzy i pamiątkowa tablica. W świeższej pamięci mieszkańców tego stutysięcznego miasta są zmagania wojenne w czasie II wojny światowej, no i nasz, kilkuletni współczesny najazd. Zakwaterowani byliśmy w specjalnie zbudowanej bazie socjalnej. Usytuowanej na obrzeżu miasta, zwanej popularnie Płoszczadką. Przy wejściu na teren bazy stała portiernia, obok świetlica i stołówka, a dalej campy mieszkalne dla kilkuset zatrudnionych na budowie osób. Campy to parterowe baraki z zestawionych obok siebie barakowozów z wejściem z korytarza i ze wspólnymi sanitariatami dla kilkudziesięciu osób. Zdecydowaną większość naszej eksportowej społeczności stanowili mężczyźni. Kobiet było zaledwie kilkanaście. Rytm dnia wyznaczał czas pracy i czas wolny. Pracowaliśmy przez sześć dni w tygodniu. Raz na trzy miesiące, za odpracowane soboty, wyjeżdżaliśmy na tydzień do kraju. Pracowałem z tymi samymi budowlańcami co w Polsce. A tutaj jacy odmienieni?! W pracy o czasie, a nawet przed czasem. Fakt faktem, najbardziej oczekiwany z rana na budowie był samochód dostawczy, przywożący w termosach kawę i herbatę. Gaszące pragnienie napoje szybko trafiały do 3 litrowych baniek po sokach i innych podobnych naczyń. Miarą osobistych profitów każdego z zatrudnionych był czas spędzony na eksporcie. Nikt się nie śpieszył. Ale pracując najbardziej dokładnie, z zachowaniem wszystkich kanonów sztuki budowlanej, w czasie 8 godzin nieprzerwanej dłubaniny efekty rodziły się same. Nie da się robić, żeby nic nie zrobić! Przed wjazdem na teren budowy. Widoczne budynki przyszłej stolarni i administracyjny. Nikt nie miał potrzeby urywać się z pracy. Żadnych niecierpiących zwłoki spraw w urzędach, szkołach, przedszkolach, bankach itd. Przed godziną piętnastą nikt nie opuścił stanowiska pracy?! Zdarzały się wyjątki. Podpadziochy byli na wagę złota. A dokładnie-jako ochotnicy do ręcznego rozładunku wagonów z workowanym cementem. Dostarczanym z Polski koleją w nieprzewidywalnych dniach tygodnia i tak samo nieprzewidywalnych porach dnia lub nocy. W trakcie przeładunku na granicy i przetoków wagonów większość worków była rozerwana. Ekipa rozładunkowa po zakończonej pracy była tak dokładnie umorusana cementem, jak dla porównania-górnicy po zakończonej szychcie pyłem węglowym. Jednym zdaniem-za podpadkę w pracy lub na bazie-zrobieni na szaro. c.d.n.
  23. Słowo od autora. Zabrałem się za pisanie o okresie 1,5 roku pracy na rurze. Było to trzydzieści lat temu. Wydawałoby się, że wszystkie emocje z tego okresu to już przeszłość. Czy aby na pewno? Mieszkając już w Słupsku, poznałem Zdzicha-kolegę po fachu. Spotykaliśmy się towarzysko co jakiś czas na wieczorach ćwiartkowych. Któregoś razu, święcie przekonani, że jego domownicy już smacznie śpią, wspominaliśmy różne zdarzenia z czasów jego pracy na eksporcie w Libii i mojej w Związku Radzieckim. Musieliśmy trochę przesadzić z fantazjowaniem. Okazało się, że jego żona wcale nie spała, tylko słuchała naszych wymysłów. Po moim wyjściu dostał nożem w plecy. Na szczęście skończyło się na opatrunku rany w przychodni. Po co w takim razie ruszać ten temat? W czasach mody na seriale, kusi napisanie opowieści w odcinkach. Chociażby dla wprawy w przelewaniu swoich myśli na papier. Od czasów maturalnych coraz bardziej zaniedbywałem czytanie i pisanie. Prawie wtórny analfabetyzm. Może da się to jeszcze naprawić? Czy kogoś zainteresują wspomnienia z przed lat? Skąd mam to wiedzieć? Wielu moich kolegów z tamtego okresu wspólnej pracy już nie żyje. Inni na pewno nie usiądą przed ekranem komputera, bo nie mają takiej potrzeby. Pojedyncze epizody zdarzało się niejednokrotnie opowiadać znajomym. Były w tym ciągu zdarzeń również elementy wędkarskie. Chociażby ten o 99 węgorzach złowionych jednej nocy. Czy też o wiązce batów przewożonych przez granicę. Potencjalnych czytelników proszę o cierpliwość. O wszystkim po kolei. Tak jak było. c.d.n.
  24. Metiz Kijów. Rozglądając się po muzealnej ekspozycji za kolejną ciekawostką do opisania, trafiłem na drobiazg wyprodukowany w Zakładzie Wyrobów Metalowych w Kijowie. Jest to waga z miarką. Po złożeniu ma wielkość pudełka zapałek. Zakres ważenia od 0 do 5 kg z podziałką co 20 dkg. Miarka w postaci zwijanej sprężynowo taśmy stalowej ma długość 85 cm. Na wyrobie pamiętającym czasy radzieckie została wybita cena: 1 rubel 38 kopiejek. Eksponat do naszych zbiorów został przekazany przez anonimowego ofiarodawcę. W Księdze Inwentarzowej wpisany pod numerem MWS-213. Spowodowany sprzyjającą aurą, wcześniejszy niż rok temu początek sezonu wędkarskiego, wiąże się z kolejną przerwą w publikacji materiałów o Muzeum. Znajomi emeryci zapraszają mnie co i rusz na wspólne wędkowanie w trakcie tygodnia. Z żalem muszę im odmawiać przytaczając przy tej okazji opinię domowników, według której wołałoby o pomstę do nieba, że właściciel firmy nie dość, że nic nie robi, to pojechał na dodatek na ryby. Chciałbym jeszcze przypomnieć o możliwości materialnego wsparcia muzealnej inicjatywy poprzez zadysponowanie 1% z podatku na KRS: 00 00 16 61 40 z podaniem Celu szczegółowego: Słupia-Muzeum. Użytkowników Forum, na czas przerwy w muzealnej opowieści, zapraszam do lektury wcześniej napisanych cykli wspomnieniowych, zatytułowanych; NA RURZE i UZDROWISKA WĘDKARSKIE. c.d.n.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.