Od jakiegoś czasu chodziła za mną potrzeba posiedzenia nad wodą. Co prawda bywam nad nią regularnie przynajmniej raz w tygodniu, ale to nie to. Miałem potrzebę wreszcie się zatrzymać – też nad wodą. Nie biegać ze spinningiem od miejsca do miejsca, tylko usiąść i posiedzieć. Dziś ta potrzeba przypomniała o sobie ze zdwojoną mocą. Nie byłem na nią przygotowany, a mimo to jej uległem. Zamieszałem szybko zanętę, a raczej to co z niej zostało od wiosny – pół paczki Black Roach, garść pieczywka fluo, drugą prażonych konopii, trochę Coco Belge (to ostatnie kupiłem dawno temu i nawet nie pamiętam po co) :), do tego oczywiście drugie tyle gliny i można powiedzieć, że wyszła mi porządna paczka zanęty. Po drodze przystanek w Biedronce, gdzie dokupuję puszkę kukurydzy, bo coś na haczyk też trzeba założyć i prosto nad rzekę. Wybrałem główkę przy klatce, w której łowiłem wczesną wiosną. Brały tu klenie, fajne krąpie, a nawet trafił się karpik. Całkiem niedawno zapuściłem się tu ze spinningiem w poszukiwaniu okoni i widziałem spławy białej ryby, więc wiedziałem, że tu jest. Uzbrojony byłem też wiosennie. Matchówka 4,20 do 25g, żyłka główna 0,14 i przypon 0,12. Zmieniłem tylko haczyk na bardziej „kukurydziany”, a po chwili namysłu zacząłem zmieniać także spławik i obciążenie. Miejsce, które wybrałem teraz pachniało mi starą poczciwą przystawką. Tak więc jak za dobrych „nadbużańskich” czasów nawlokłem pękaty spławiczek i oliwkę. Grunt ustawiłem pod samą szczytówkę, zarzuciłem wędkę, napiąłem zestaw i rozsiadłem się wygodnie. Pierwsze minuty to kilka dopasowań zarówno gruntu jak i samego ustawienia kija. Dawno nie łowiłem w ten sposób, więc początki były...eksperymentalne. Było cicho i pochmurno z lekkim wiaterkiem. Woda, trawy i pobliskie drzewa szumiały łagodnie, po prostu zrobiło się sielsko. Wrzuciłem parę kulek zanęty, poprawiłem garścią kukurydzy i czekałem. Pierwsze nienaturalne zachowanie spławika nastąpiło po jakichś 30 minutach. To płoteczka, taka ze 20cm, a więc wszystko gra, wszystko pasuje, są ryby można dalej odlatywać. W kilkunastominutowych odstępach doławiam kilka podobnych płotek, jedna jest już całkiem fajna. Kolejne branie bardziej zdecydowane. Tym razem to jazik 33cm. Trochę namieszał mi w łowisku, więc nie dziwię się, że nastała cisza. Jakieś pół godziny później spławik po prostu znika. Zacinam jak w drewno. Ryba ucieka na hamulcu w klatkę. Po chwili podprowadzam ją pod powierzchnię i widzę, że to chyba leszcz. Jeszcze jeden odjazd i podbieram ręką pięknego… karasia srebrzystego. Miarka pokazuje porządne 41cm. Pyszczek zniekształcony – nie jedną walkę musiał już stoczyć. Zdjęcie i do wody. Mimo, że tyle lat mieszam tutejsze wody to jest to mój pierwszy dolnośląski karasek Zestaw z powrotem do wody, rozsiadam się wygodnie żałując, że nie wziąłem podbieraka. W bagażniku leży, a do samochodu może kilometr. Co prawda spinningowy, z krótką rączką, ale byłby nieoceniony. No ale dobra jakoś sobie poradziłem z tym karasiem, a przecież przyjechałem na płotki. Z myśli tych wyrywa mnie spławik, który znowu znika. Zacinam i scenariusz się powtarza, a za chwilę podbieram ręką kolejnego karasia! Miarka pokazuje 42cm. Szczęście miesza się z niepewnością. Składać wszystko i iść do samochodu po ten cholerny podbierak? Może trafiłem na jakieś cudowne, karasiowe miejsce. Wizja składania kija, wiadra, stołka, podpórek i ciągnięcia się z tym wszystkim do samochodu i z powrotem jakoś jednak do mnie nie przemawia. Poradziłem sobie z dwoma to i z trzecim dam radę, niech tylko weźmie Tym razem przerwa w braniach trwa z godzinę. Zaczyna kropić deszczyk, robi się pochmurno, ale wciąż jest przyjemnie. Posiedzę jeszcze trochę. Znowu zaczynają brać płotki. Łowię chyba ze trzy i znowu cisza. Wrzucam resztę zanęty, porządną garść kukurydzy i odlatuję dalej. Jest super, przestało kropić, zaczęły krążyć różnokolorowe ważki i niestety komary, ale nie zwracałem na nie uwagi, żeby nie popsuć chwili i one też mnie chyba olały. Deszczyk znowu zaczyna się odzywać co chwilę, na chwilę. Spławik jeszcze raz drgnął, podskoczył i zniknął. Zacinam jak w beton, a po chwili to coś odjeżdża na wyjącym hamulcu na środek rzeki i nawet się nie próbuje zatrzymać. Jeśli z medalowymi karasiami radziłem sobie w minutę nie wypuszczając ich z klatki to ten musi być chyba rekordem Polski. Ryba tymczasem była już pod drugim brzegiem, a ja z coraz większym niepokojem obserwowałem coraz wyraźniejszy podkład na szpuli. W pewnym momencie uznałem, że to nie ma sensu. Nie wiem czy to tołpyga, czy amur, bo tylko to mi przychodziło do głowy, a takie ryby już widywałem w tej okolicy, ale na pewno żadnej z nich nie wyjmę na tej zleżałej dwunastce. Pomyślałem sobie - dobra kolego ciśnienie mi fajnie podniosłeś, adrenalinę uruchomiłeś, całą żyłkę przewietrzyłeś – możesz spadać i przytrzymałem palcem szpulę kołowrotka. O dziwo on też stanął, a po chwili nawet zaczął się słuchać. Nie powiem, że szedł jak po sznurku, bo przeciągnięcie go spod przeciwległego brzegu pod mój trwało pewnie kilkanaście minut, ale w końcu go zobaczyłem i zdębiałem. Jeszcze parę spokojnych odjazdów w klatkę, ale każdy coraz krótszy, aż w końcu miałem go parę metrów od brzegu. Co było robić, po podbierak nie chciało się wracać, to teraz kolejnym starym i sprawdzonym sposobem wszedłem do rzeki. Na szczęście dno było twarde. Odkładam wędkę i jednocześnie biorę rybę oburącz i wychodzę z nią na brzeg. Nawet nie wiem kiedy pękł przypon. Gdy kładę karpika na macie widzę w kąciku pyszczka haczyk, ale nie widzę żyłki. Jestem przeszczęśliwy. Odra znowu mnie zaskoczyła, zdumiała, zafascynowała… nie wiem co jeszcze ze mną zrobiła, ale nie robiła tego od dawna, a może to ja od dawna nie dawałem jej się uwieść. Ostatnio taką euforię przeżywałem kilkanaście lat temu, gdy po wielu próbach w końcu zaczęła mnie darzyć kompletami sandaczy. Dzisiejszy dzień był zupełnie inny, ale uczucia były bardzo podobne