Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 20.05.2018 uwzględniając wszystkie działy
-
Szczęście nie przestaje mnie opuszczać. Wczoraj dołowiłem jeszcze kilka kleni. Największy 51cm. Miałem znacznie większego potwora ale niestety wygiął kotwicę przy podbieraniu. Moja wina. Chyba za szybko chciałem go mieć w podbieraku. Woda lekko podniesiona i rybka się ruszyła. Kto żyw hen hen nad wodę bo się dzieje!4 punkty
-
Niedziela, sklepy zamknięte nudaa... Syna lenistwo ogarnia nigdzie tyłka nie chce mu się ruszyć 😕 tylko granie mu w głowie... Wyciągam imadło i uzupełniam zapasy. Młodego chyba paraliż jakiś dopadł nagle burczy pod nosem czy on też może coś ukręcić? Reakcja natychmiastowa 5 sekund to trwało jak graty były odgarnięte i stało drugie imadło 😎 Tym sposobem Młody ukręcił w 98% 2 samodzielne strimerki bardzo przypominające zamierzony cel. 💪 W między czasie ja zrobiłem takie tam Młody padawan dał popis motania bobinką. Szok że wogule się zainteresował może jeszcze coś z tego będzie i zarazi się na dobre😀 ood Ojca wariata😎3 punkty
-
Na początek trochę się pochwalę 😜 Do kolekcji sprzętu muchowego wyleciał ramki na ścianę. Wzory z pod ręki mistrza do naśladowania. Ehh sporo jeszcze muszę trenować 😎3 punkty
-
Pije rano kawę i zastanawiam się co tu dziś robić? Wyciągnąłem sterte materiałów i z pół godziny zastanawiałem się co by tu ukrecić. Padło na strimerową rybkę sztuk 4. Po poludniu udało mi się potestować to co rano ukręciłem. Około 15; 30 zaglądam na stare śmieci "miejskie betony" . Kajaki, łódki, tabuny czlowieków. Dobra wytrzymam te pół godziny! Testuje pokraczne strimki z rana pracują całkiem fajnie. Kilka rzutów strimek wpada do wody i zostaje zassany przez klenia sredniaka😃 Zmieniam na pijawkę czarną z zieloną głównką kilka rzutów napięcie sznura i znów sredniak pod 35 może 40 cm szarpie wędką. Turbo czas łowienia dwa klenia na brzegu na dwa brania, 100% skuteczności 😃 Na tym musiałem zakończyć dzisiejszy dzień z wędką obowiązki wzywały. Oczywiście metoda połowu jedyna słuszna FLY FISHING 😜😎3 punkty
-
Wspaniały to był piątek. Nie zapomnę go nigdy. Ostatnio jeżdżę na ryby z kolegą, który można powiedzieć dopiero stawia pierwsze kroki w wędkarstwie spinningowym. Po ostatnich braniach z powierzchni bardzo się wkręcił. Nie straszny mu deszcz czy tam burza. ...no i kazał mi wczoraj w tej burzy stać (już nie strzelało). On łowił w deszczu a ja stałem z jego różową parasolką więcej niż 40 minut czekając aż się przejaśni. Potem było już tylko lepiej. Kolega złowił pierwsze klenia i to na smużaka. U mnie działo się ciut więcej. Za dnia wydłubałem kilka okoni a już po zmroku zaliczyłem kilka atomowych brań. Dwa z nich zakończyły się spadami a dwa udało się w pełni wykorzystać. Dwa klenie, 47cm i równe 50cm. Klenie wytarte i z dużymi ubytkami na łuskach. Baaaaaardzo waleczne.2 punkty
-
Właśnie wróciłem z " moich " rejonów , od 5ntej , trochę okonia dzisiaj przeżóciłem niestety nic do zdjęcia się ni nadawało 😠 sporo brań zwłaszcza z samego rana , w jednym miejscu działały tylko kajtki nr.2 brokat , biały, niebieski a w drugim miejscu tylko spin mady ale tylko jeden kolor i rozmiar na nic innego nie gryzło , żałowałem że nie wziąłem swojego czterometrowego " spiningu " ponieważ roślinność wodna zajęła teren co najmniej 3 metry od brzegu , jest trudno ale ciekawie 😀 na przyszły tydzień przygotuje się trochę inaczej 😜 pozdrawiam Wasyl1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
trochę zachęcony przez @tomek1, postanowiłem wyjąć z szuflady stary tekst, który napisałem w na początku lat 90-tych ubiegłego wieku i przepisać go z nieco pożółkłej kartki do formatu docx, Zasada no kill była wówczas fanaberią i mało kto o niej słyszał, co proszę wziąć pod uwagę, gdyby ktoś poczuł się lekko zniesmaczony. Pierwsze kropki Wysiadłem na samotnej stacji kolejowej. Nigdy wcześniej tutaj nie byłem, a teren znałem jedynie z wielokrotnie studiowanej mapy turystycznej. W garści teleskopowy kij spinningowy, w uszytym przez matkę pokrowcu, na ramieniu torba z resztą żelastwa i aparatem fotograficznym. Jest wcześnie, słońce jeszcze się nie wychyliło zza okolicznych wzgórz, a poranne mgły powoli snują się wśród świeżej zieleni buków i świerków. Idę w kierunku rzeki starą, brukowaną drogą, wijącą się między polami i łąkami. Ostatnie wzniesienie i wreszcie ją widzę – srebrna wstążka wije się niżej. Przyspieszam kroku, by jak najszybciej znaleźć się nad brzegiem. Zapach późnej wiosny trochę miesza się z wonią, którą znam z zupełnie innych okoliczności. Od tego momentu będzie mi ten zapach towarzyszył podczas każdych odwiedzin tego miejsca i jeszcze o tym nie wiem, ale będę go z tą rzeka kojarzył przez lata. Zapach górskiej wody z lekką domieszką strużek ścieków z domostw w jej górnym biegu. Niecierpliwie rozkładam sprzęt, zerkając co chwila na wodę. Czuję się trochę jak na pierwszej randce. Nie wiem czego się spodziewać , prócz tego ten dreszczyk emocji przed pierwszym rzutem w nurt własnoręcznie wystruganego, pokracznego woblera. Idę prawym brzegiem, za plecami mając wysoką skarpę. Słońce świeci prosto w twarz, więc refleksy odbitych od wody promieni oślepiają i łowienie momentami staje się mało komfortowe. Obławiam podręcznikowe miejsca, przelewy, kamienie w nurcie, spowolnienia, przemierzam kolejne metry wzdłuż nurtu, jednak na razie randka sprowadza się do starań jedynie z mojej strony. Wybranka jakoś ich nie odwzajemnia. Może tu nie ma ryb? Może po pierwszym spotkaniu rozejdziemy się w swoje strony i nie skonsumujemy znajomości? Przysiadam na chwilę na kamieniu, wyjmuję kanapki, termos z herbatą i patrzę na rzekę. Nieprzebrane stada owadów zaczynają swój spektakl. Coraz więcej mikroskopijnych żagielków płynie po powierzchni, po chwili wzlatując i znów przysiadając na lustrze wody. To chyba jętki – myślę. Niektóre z żagielków znikają pod powierzchnią zassane jakby od spodu lustra wody, pozostawiając jedynie ślad w postaci rozchodzących się kółek. Żadnych chlapnięć, wyskoków, tylko dyskretne wessanie jęteczki pod powierzchnię. O Swarogu ognisty!, pomyślałem. Tutaj jest życie, są ryby! W pewnym momencie nastąpiła kulminacja przedstawienia. Między kamieniami wystającymi z wody widzę grzbiet rybska, które w pogoni za czymś, zapędziło się na płyciznę może nieco powyżej kostek, by po kilku metrach tej płycizny, przebytych w sprinterskim tempie, zniknąć w głębszym miejscu, zostawiając po sobie tylko rozmyte fale na powierzchni. Film przyrodniczy o łososiach na Alasce przyszedł mi na myśl. Tymczasem zbieranie z powierzchni trwało nadal, a ja siedziałem na tym kamieniu i przyglądałem się zjawisku. Nijak moje toporne woblery i obrotówki nie pasowały do subtelnych jętek. Zebrałem się i poszedłem dalej, nie mając za bardzo nadziei, że dziś cokolwiek złowię. Brzeg, po którym się poruszałem z łagodnego i kamienistego zamienił się w stromą, ziemną skarpę, pionowo opadającą w nurt. Pojawiły się korzenie i konary w nurcie, a na wystających ponad lustro gałęziach malowniczo powiewały szmaty, worki i diabli wiedzą co jeszcze, a w zakolach gdzieniegdzie pobrzękiwały butelki. Era wszechobecnego plastiku dopiera nadchodziła. Do agrafki przypiąłem szkaradnego woblera, wystruganego z topolowej deski, pomalowanego farbami modelarskimi na czerwono z zielonym grzbietem i pionowymi paskami na wzór okonia. Puściłem go wzdłuż burty, prowadząc powoli pod prąd. Widziałem już kolebiącą się pod powierzchnią przynętę, gdy spod podmytych korzeni wyskoczyła srebrzysta torpeda i niemal w tym samym momencie poczułem szarpnięcie na moim teleskopie. Ha, ha… ale jazda. Trochę zaczynam panikować, czy zdobycz się nie wypnie, więc hol jest dość forsowny. Na szczęście hamulec w kołowrotku mam ustawiony dość miękko. Przez przypadek zresztą. Doświadczenie i wiedza dopiero przyjdzie. Na razie jestem żółtodziobem w spinningowym rzemiośle i chyba tylko prawo frajera pozwala mi na doprowadzenie pstrąga do podbieraka. Jest śliczny. Pierwszy kropek w życiu. Nie wiem ile dokładnie mierzy, więc przykładam go do wędziska, na którym mam zaznaczone magiczne 30cm, żeby mieć jakieś odniesienie. Ryba wije się i czynność nie jest taka prosta, ale udaje się. Dopiero po powrocie stwierdzam przykładając „calówkę” do kija – 34cm. Robię zdjęcie zdobyczy, wyjmuję finkę z torby, żeby uczynić zadość atawistycznym potrzebom zapewnienia pokarmu wspólnocie rodzinnej i przynieść upolowaną zdobycz do domu. Pstrąg leży na trawie i czeka na wykonanie wyroku. Mam wrażenie, że patrzy na mnie i prosi, by zrobić to szybko. Robi mi się niesamowicie głupio. Biorę pstrąga w ręce, nachylam się nad lustrem, by go uwolnić i… czuję jak z rybą w dłoniach powoli osuwam się głową w dół wraz z kawałkiem skarpy, która obrywa się pod moim ciężarem. Panikuję drugi raz w ciągu tych kilku minut. Nie wiem jak głęboko jest pode mną, torba na ramieniu ciąży, a ja w rozpaczy próbuję złapać się jakiejś wystającej gałęzi, czegokolwiek co pozwoli mi na zatrzymanie pogrążania się. W tym szale przychodzi mi przez myśl, że nie dość, że nie przywiozę „ryby ka kolację”, to może jeszcze w ogóle nie wrócę. Chyba, że w plastikowym worku. Co ja matce powiem, jak nie wrócę? Szarpię się i motam. Gałąź, którą chwyciłem, łamie się, więc walczę dalej. Rozpacz mnie ogarnia, ale czuję, że łapię grunt pod nogami. Drę pazurami wystające z brzegu trawy. Nogi mają oparcie. Dobra, na razie żyję. Teraz trzeba się wygramolić. Nie wiem jak tego dokonałem, ale jakimś nadludzkim wysiłkiem wyczołgałem się na brzeg. Chyba tryskająca uszami adrenalina w tym pomogła. Leżę chwilę na brzegu i dyszę. Po chwili dźwigam się i mokry jak szmata od podłogi wracam do miejsca, gdzie zadzierzgnąłem bliższą znajomość z rzeką. Powinna tam leżeć moja wędka. Ukochany, teleskopowy Szekspir 2,10m. Jest, leży na krawędzi oberwanej skarpy. Zatem strat w sprzęcie nie ma, na zdrowiu też, tylko honor i schludny wygląd zszargane. Do powrotnego pociągu mam ze dwie godziny, więc może zdążę choć trochę obeschnąć. Rozebrałem się więc prawie do gołego, mokre ciuchy rozłożyłem na trawie, by słonko je podosuszyło. Usiadłem i dopiero w tym momencie zaczęło do mnie docierać co się stało. Już mnie nie interesowały jętki, ryby, otaczająca przyroda. Zastanawiałem się jak ja taki mokry wejdę do wagonu i co matka powie, gdy mnie zobaczy w drzwiach. Siedziałem w przedziale wzbudzając lekkie zainteresowanie współpasażerów a pode mną zbierała się kałuża z ociekającej jeszcze odzieży. Czułem się w niej jak w zbroi, ale nie to było ważne. Cały wracałem do domu. To był ostatni raz w życiu, gdy, mimo już pełnej letności i świeżo zdanej matury, dostałem od matki wpieprz w chacie… p.s. czerwonego, teleskopowego Szekspira już nie mam. Nie wiem co się z nim stało. Pewnie wylądował na śmieciach, jak wiele moich skarbów, gdy się z rodzinnego domu wyprowadziłem na dobre. Został mi z tego zestawu tylko kołowrotek ryobi, z którym miałem jeszcze niejedną fajną wędkarską przygodę. Koślawy czerwono-zielony wobler, nie wytrzymał prób wielokrotnego moczenia i popękał na grzbiecie. Lekko fekalny smrodek tej rzeki już jest na szczęście melodią przeszłości, tylko ryb jakby mniej.1 punkt