Wczoraj miałem istny emocjonalny rollercoaster na pajkach.
Wjeżdżam na starorzecza koło 18, szybka analiza poziomu wody i jazda. Jest pochmurnie i kropi, miła odmiana po 2 tygodniach lampy. Jerki lecą po kolei do wody, mety strasznie trudne przez wyrastające wszędzie zielsko, za chwilę większość z moich ulubionych "staruchów" zamknie swe wody aż do października. Po 20 minutach atom nie branie, kij leci z ręki, szybko się ogarniam i zaczyna się jazda. Po 5 minutach holu wiem, że mam na kiju rybę życia i nie mam jak jej podebrać. Szybka decyzja, rozbieram się i wchodzę do wody. Pajk wychodzi mi za linią gęstych grążeli na powierzchnię. Jest większy niż ta 105 z października, szybko odchodzi kolejny raz. Mam jakieś 1,5 metra gruntu, mokre gacie i koszulkę. Dalej nie wejdę i już wiem, że muszę go jakoś przeprowadzić przez te cholerne grążele. Podciągam go kolejny raz, jerk zapięty za tylną kotwiczkę, reszta wisi mu z pyska. Wóz albo przewóz, staram się go wyciągnąć na grążele, wolna kotwica łapie liść, a ten bydlak jakby tylko na to czekał, macha łbem i się wypina 😕 Jestem zdruzgotany. Cały upier....ny i mokry. Masakra.
Po kwadransie ogarniania postanawiam wejść po 2 jerki zaczepione na kłodzie 3m od brzegu kilka wyjazdów temu. I tak jestem cały jak wyżej odczepiam oba, przebieram suchy dres i walcze dalej. Zakładam jednego z uratowanych killerów i w 25 min mam 7 brań i wyciągam 4 szczupaki w przedziale 53-65 cm. W momencie jak chmury koło 20 się rozchodzą i wychodzi słońce brania ustają, jak by ktoś nacisnął przycisk off. Biczuję do 21.30 bez efektu i się zwijam. Wnioski: tylko czekać na kolejny pochmurny dzień