Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 01.07.2018 uwzględniając wszystkie działy
-
2 punkty
-
Tym razem o porażkach. Spinning do ręki, pudełko woblerów do torby i przed północą melduję się nad wodą. Kilka chwil na pogadankę ze znajomym i do dzieła! Pierwsze dwa rzuty i bum! Branie, ale ze spadem. Zaczęło się ciekawie. Jednak to był początek fatum. Przez pół godziny sprawdzam znajome miejsca i postanawiam odwiedzić "nowe" rewiry. W pewnym sensie opłacało się i była to dobra decyzja. Po godzinie obserwacji zaczęło się dziać. Ze środka następuje atak i kij poważnie się wygina. Kilka szarpnięć, ryba przewala się i następuje luz. Pierwszy sum w tym sezonie. Szczęśliwie do tej pory omijały mój delikatniejszy kleniowy sprzęt. Tym razem przygotowany na mocniejszego przeciwnika zaliczam porażkę. To nie koniec. W dalszym ciągu na końcu stalowego przyponu pracuje pływający wobler marki Gloog 60 w kolorze NG. To jest jeden z moich najbardziej ulubionych woblerów na nocne wyprawy. Po chwili mam potężne targnięcie i następuje walka. Już wiem, z czym mam do czynienia. Śliczny kleń +/- 45cm tańcuje pod nogami. Jeszcze jeden młynek i po rybie. Trzecia sztuka, która się wypina. Na jednej wyprawie, to może być już lekkie podłamanie. Dla mnie kleń zaliczony. Nie muszę za każdym razem wracać z albumem zdjęć. Idę dalej. Jakieś zamieszanie w wodzie. Wobler ląduje powyżej miejsca, gdzie drobne rybki są ciągle przeganiane. Jest! Soczyste branie i ponownie Mikado gnie się w parabolę. Tym razem sandacz. Hol spokojny bez fajerwerków. Często bywa, że ryby mają jeszcze w zanadrzu jakieś fortele, by w ostatniej fazie dać pokaz siły i ostatnim zrywem uwolnić się od woblera. Czwarta ryba i bye, bye:) Tyle ją widziałem. Oceniam na 60 cm. Żeby już nie koloryzować i rozpisywać się nad moją klęską, mam kolejne branie z wachlarza i po kilku sekundach kolejna ryba spada. Czyli pięć konkretnych ryb i żadnej nie podholowałem, aby spokojnie ocenić jej wielkość. Na pocieszenie mam kolejne branie i z duszą na ramieniu, jakiś lękliwy się zrobiłem tej nocy, po niedługiej walce podejmuję nocnego bolenia (50). Ne wiem, czy wina w kotwicach, czy ogólnie w konfiguracji sprzętu, ale zaczynam się mocno zastanawiać, gdzie tkwią moje błędy? W sprzęcie, w sposobie holu, zacięcia? Następna noc. Woda zdecydowanie wyższa i ciągle przybiera. Nie byłem przygotowany do takiej sytuacji. Wodery w domu i wiele miejscówek odpuszczam. Ryby pięknie żerują, a ja mam ograniczone możliwości dotarcia do nich. Znajduję dogodne miejsce. Kilka rzutów i bęc!!! Jest!!! Z silnym nurtem ryba ma podwójną moc. Chcecie się dowiedzieć, jaki dalszy przebieg miała walka? Zezowate szczęście trwa dalej:)2 punkty
-
Krótki raport z dzisiaj , o czwartej jestem na Rędzinie , przez godzinę tylko mi dupa zmarzła 🤧 ani brania , wracam do " siebie" , rybek dużo ale rozmiarowo licho ☹️ tylko jeden Okonek przyzwoity ( na jesień powiedziałbym że mały) wszystko na spin mady , dość mam wędkowania na " ciężko" wracam do lajtu 😁1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
@DawidSokołowski świetnie napisane! U mnie dalszy ciąg egzotyki, bez okazów ale już chyba 12 gatunków zaliczonych. W szczegółach opiszę w temacie o łowieniu w Chorwacji. Makrela ok. 35 cm. Pięknie powalczyła na przyponie 0,10. Ryby w Adriatyku są niesamowicie szybkie. Skrzyżowanie śledzia z sandaczem I doradowata śliczna rybka.1 punkt
-
1 punkt
-
Byłem przekonany, że nie złowię nic, za to odbędę miłą wędrówkę w pięknej scenerii - prognozowałem tak z pogody. "Lampa" na niebie i lekko spadające ciśnienie nawiedziły Warmię. Głos nadziei - złów cokolwiek, a będzie dobrze - określił jednak mój plan minimum, ale to Pasłęka postawiła warunki jego wykonania: oddaj mi krew, pot i łzy, a dostaniesz moje kropki! Wysoka trawa ustępuje w końcu miejsca zaroślom – gęstszym i trudniejszym do przebycia. Las – cel mojej wyprawy – jest coraz bliżej, ale wciąż nie blisko. Ocieram pot z czoła, poprawiam plecak i zanurzam się w gęstwinę. Spacerku dziś nie będzie. Widzę: pierwsze drzewa, z rzadka prześwitującą za trzcinami rzekę. Nie zauważam za to nory bobra, w którą z impetem wpadam jedną nogą. Komary na sekundę wzlatują, by po chwili znów doszczętnie mnie obsiąść. A więc połowiłem… – tracąc nadzieję wstaję z kolan i przekraczam granicę lasu wraz z całą chmarą owadów na sobie. Drałuję patrząc więcej pod nogi niż na wodę. Wędkarsko jednak nic nie tracę, bo zarośnięte brzegi i tak ciągle jeszcze bronią dostępu do najciekawszych fragmentów łowiska. Z czasem robi się nieco łatwiej. Skwar przestaje mi dokuczać, bo promienie słoneczne w nieznacznym stopniu przenikają przez zasłonę z liści. Rzeka natomiast zaczyna być bardziej dostępną. Tylko insekty tną mnie niemiłosiernie, zwłaszcza gdy się zatrzymuję, a muszę to zrobić, bo oto przede mną miejsce do obłowienia. Z bólem serca minąłem parę minut wcześniej kilka „moich” zwałek i dołków, w których stacjonują znajome pstrągi. Liczę więc, że poznam nowe i wchodzę do wody gdyż tylko tak mogę obłowić zatopiony pień. Stoję nieruchomo, czekam kilka sekund i rzucam. Komary bzyczą swoją melodię, a wystrzeliwszy z któregoś zakątka rzeki kleń, odprowadza płynącą z prądem przynętę. Przypadek? – myślę i wracam do mozolnego przedzierania się zarośniętymi brzegami, jednak o tyle rzadziej najeżonymi wysoką roślinnością, że ciągle mam „na oku” rzekę i klenie: żerują dziś bardzo intensywnie. Dokonuję błyskawicznej analizy sytuacji. Bardziej uniwersalna „piątka” zastępuje typowo pstrągową „siódemkę” na agrafce. Mur z pokrzyw i krzaków topnieje. Choć mało brakowało bym „zaliczył” kolejną jamę wydrążoną przez bobra i pomimo, że do końca wyprawy zmuszony będę do katorżniczej walki z chaszczami, warunki zaczynają pozwalać mi na obławianie coraz większych fragmentów rzeki. Efekty zmiany przynęty i lepszego dostępu do łowiska przychodzą szybciej niż się spodziewałem, a że w ogóle się pojawiły mimo moich wcześniejszych przewidywań, to złowiony w końcu kleń naprawdę mnie ucieszył. Wziął w miejscu nietypowym, bo na prostce pozbawionej jakichkolwiek rybie przydatnych cech. Nie wiem czy zrzucić to na karb szczęścia, a może cudowny i nagły progres moich umiejętności wędkarskich. Możliwe też, że złowiony przeze mnie kleń był tak na prawdę złotą rybką, która za zwrócenie wolności nagrodziła mnie w taki sposób, ale faktem jest że od tego momentu moja skuteczność wzrosła i rozpoczęło się wędkarskie święto. Niesiony sukcesem frunę przez gęsty zagajnik i dopadłszy leżącej za nim polany zarzucam pod drugi brzeg rzeki. Dopinam kabłąk i lśniący w słońcu wobler już mknie prosto jak strzała w stronę jedynego tutaj dołka. Mijając kamień zarzuca jeszcze tylko ogonem na wyjściu z wirażu i lusterkując tak, że nie nadąża już za nim moje galopujące serce, łapie ponownie swój kurs, ociera się niemal grzbietem o powierzchnię wody, przepływa tak kilka dobrych metrów po czym ostro nurkuje i ginie w czarnej otchłani dołka. Nadszedł w końcu czas i na króla Pasłęki! Pierwszy pstrąg, a złowiłem go nieopodal miejsca, gdzie przechytrzyłem pierwszego i jak się później okazało ostatniego klenia tego dnia, dopiero za czwartym podejściem dał się „zaprosić” do podbieraka. Niewyczerpany holem i zaprezentowanym mi w jego trakcie tańcem na ogonie, walczył do samego końca. Rzeka zaczęła „pachnieć pstrągiem”. Wiedziałem, że to mój czas! Ryba uśmiecha się do aparatu i odpływa w dół rzeki. Ja ruszam w górę, ale nie uchodzę daleko… Żaden ze złowionych później pstrągów nie przekroczył jednak granicy 40 cm jakimi dysponował ten pierwszy i drugi. Wszystkie charakterystyczne miejsca obdarowywały mnie jednak braniami, co któreś branie walecznymi „kropkami”, a każdy „kropek” niepohamowaną radością. Szczególnie szczodre okazały się strome brzegi porośnięte drzewami, których korzenie ponuro zatapiały się w głęboką wodę – miejsca malujące się jako czarne plamy martwej materii bez dna na tle płytkiej i czystej rzeki. Było w tym coś ascetycznego. Nie chcę marnować tak znakomitego czasu – na mojej rzece nigdy nie wiesz kiedy okres dobrych brań minie. Plecak mi ciąży, a brzuch mam lekki, obławiam jednak wytrwale ostatnie fragmenty łowiska: metr po metrze, rzut za rzutem. Ekstremalnie wycieńczony wyprawą próbuję jeszcze, z myślą o czymś „grubszym”, zmiany przynęty z powrotem na moją ulubioną „siódemkę”, ale szybko rezygnuję. Słusznie, bo gdy po kilku bezowocnych minutach ponownie zakładam „piątkę”, silnie uderza w nią ryba – nieszczęśliwie nie zdążyłem jej zaciąć – i wraca do swojej czeluści pod wpijającymi się w wodę korzeniami starego drzewa. Siadam na pniu, zdejmuję plecak i patrzę na rzekę. Jest piękna. Sześć godzin temu przyjechałem nad Pasłękę, pełen niewiary w udany połów. Teraz wracam leśną ścieżką niosąc złożoną wędkę w ręku i talię pięknych wspomnień w głowie. Nie koniec jednak trudów tej wyprawy – ścieżka nagle się urywa. I znów to samo tylko w odwrotnej kolejności. Toruję sobie drogę przez mur z pokrzyw i krzaków omal nie wpadając przy tym kilkukrotnie w dziury w ziemi. Po jakimś czasie las zaczyna rzednąć i z nieba spada, wprost na moją głowę, żar popołudniowego słońca. Dopijam resztkę wody, a nie mając już sił oganiać się od natrętnych insektów nie robię tego – i pokąsany jak nigdy dotąd, o czym się przekonam już w domu, wkraczam w strefę wysokich traw. Nie widzę brzegów tego „morza”, prę więc przed siebie jak trałowiec do momentu aż do nich dotrę. Wracam poobijany, ale nie pobity. Wracam jako zwyci1 punkt