Ostatnie dwa wyjścia na klenie miałem całkiem udane. Pierwszy raz trochę lepszy za dnia. Miałem brania na smużaki. Bardziej zdecydowane brania były na woblerki spławiane, bez ściągania, od czasu do czasu puszczane oczko przez szarpnięcie szczytówką.
W nocy było, jak za najlepszych czasów. Nie dało się wrócić do domu. Ubzdurałem sobie, że jak przez dziesięć rzutów będę bez brania, to wracam. Spełniło się przed północą:))) Brań miałem, powiem skromnie, ze trzydzieści. Osiem kleni na brzegu, kilka odpadło po ułamku sekundy po braniu, dwa wypinają się pod nogami. Reszta ataków i delikatnych brań bez wyraźnego sygnału do zacięcia.
Drugi raz za dnia było słabiej. Kilka skubnięć, dwie sztuki po ataku natychmiast się wypinają i do zmierzchu od 17:00 byłem bez ryby. O zmroku zaczęło się znowu. Klenie przeszły na żerowanie w trybie nocnym. Łowiłem w sprawdzony sposób, nazywam to „pod skórkę”. Woblery dobieram tak, by je prowadzić tuż pod powierzchnią z wyraźnym zostawianiem śladu na wodzie. Pełnia ułatwiała obserwację. Kilka razy cwaniaki odprowadzały przynętę, podskubując ją nawet przez kilka metrów. Mówię do kolegi:
- Zaczyna się skubanie.
I tak rozmawiamy sobie, czy zdąży capnąć za kotwiczkę, zanim dociągnę woblera do siebie.
Cały czas czuję delikatne trącenia, widzę falowania i słyszę delikatne cmoknięcia.
Po chwili oznajmiam:
-Siedzi.
Było tak kilka razy. Ilość do ręki podobna, trochę pustych brań i kilka wypina się pod nogami. Największy kleń był u kolegi 42 cm. Moje nie przekraczały czterdziestki. Przez około godzinę była przerwa i brania ustały. Dokładnie o 23:30 pojawiły się i zaczęła się ponownie wyżerka. Daliśmy sobie czas dokładnie do północy i w ostatnim rzucie zapinam ostatniego klenia wyprawy. Taki farcik;) Łowiłem różnymi woblerami, ale każdy musiał spełnić moje oczekiwania. Miał być pływający i dać się prowadzić tuż pod powierzchnią. Najmniejszy po jakiego sięgnąłem, był jak na zdjęciu poniżej - wobler Lovec Rapy Power Perch Long 2,5 cm / 1,1 g.