Pierwszy czerwcowy weekend pierwotnie miał być sumowy. Wykopałem z dna szafy swój stary sumowy spinning, który szybko zweryfikował moje oczekiwania. Zacząłem się nawet zastanawiać jak to możliwe, że jeszcze nie tak dawno potrafiłem tym kijem operować całą noc, obsługując ciężkie kwasówy, a dziś samo trzymanie w poziomie nieuzbrojonego kija jest... ciężkie. Technologia mnie rozleniwiła, czy z sił opadłem? Kto z Was ma/miał DAM-owski spinning z przełomu wieków ten na pewno wie o czym mówię Przypomniałem więc sobie, gdzie ostatnio złowiłem czerwcowego sandacza i tam pojechałem. W sobotni wieczór miałem dwa brania. Pierwsza ryba była chyba kleniem, jazia raczej wykluczam ze względu na wielkość woblera (7 cm), a może boleniem... na pewno nie sandaczem. Zauważyłem jak błysnęła i tyle ją widziałem. Około 21-ej drugie branie tym razem szczęśliwie zakończone i można powiedzieć, że sezon otwarty na pół gwizdka. Był to okołowymiarowy sandaczyk, zdecydowanie samczyk bo wciąż w tej swojej ciemnej szacie. Gdy zacząłem się juz cieszyć, że będzie fajne łowienie wzięło mnie tak na kichanie, że zanim całkiem się ściemniło ja już uciekałem do domu.
W niedzielę powtórka. Wziąłem dłuższy kij i Hitaxę, reszta bez zmian. W tym samym miejscu co dzień wcześniej, mniej więcej o tej samej porze, na tego samego woblerka wyjąłem zdecydowanie samiczkę i to ligową
P.S. Do nocy znowu nie dotrwałem, co prawda nie kichałem, tym razem poszło po oczach. Tak mi łzawiły, że momentami niewiele widziałem. Wróciłem do domu zapłakany i czerwony jak burak.