Skocz do zawartości
Dragon

Ranking

  1. moczykij

    moczykij

    Użytkownik


    • Punkty

      19

    • Liczba zawartości

      575


  2. jaceen

    jaceen

    Redaktor


    • Punkty

      13

    • Liczba zawartości

      5 360


  3. ESSOX

    ESSOX

    Użytkownik


    • Punkty

      3

    • Liczba zawartości

      1 762


  4. szkieletor11111

    szkieletor11111

    Użytkownik


    • Punkty

      1

    • Liczba zawartości

      26


Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 21.04.2020 uwzględniając wszystkie działy

  1. Czekałem na ten dzień jak na majówkę. Nie chciałem się jednak napalać, bo wiem, że zawsze jak się tak jaram to później nic z tego nie wychodzi. Dlatego rano spokojnie – praca zdalna. Skończyłem wyjątkowo szybko – koło południa. Na zewnątrz lampa i ani jednej chmurki. Dobra, miałem jeszcze zrobić zakupy, trochę mi szkoda czasu, bo wiem ile to teraz trwa, ale w duszy powtarzam sobie – nie napalaj się. Wziąłem listę zakupów i pojechałem. Gdy w końcu przebrnąłem przez marketowe procedury i wróciłem obładowany do domu była 14:20. No dobra, jadę. Nad rzeką melduję się parę minut po piętnastej. Dwie pierwsze miejscówki, które chciałem odwiedzić zajęte – świadczą o tym samochody, więc staję na trzeciej. Cały czas się hamuję. Wchodzę spokojnie na główkę i przechodzę w stronę klatki. Stanąłem jakieś 3-4 metry od brzegu i zacząłem przyglądać się wodzie. W prądowym zaciszu pod powierzchnią wody stadko uklejek, jak w pełni lata. Nie rozkładam nawet kija, bo nie wiem czy zostać tu, czy iść dalej, gapię się dalej ogarniając wzrokiem coraz większy obszar klatki i nagle nogi same mi się ugięły. Na szczęście to też zrobiły spokojnie. Na środku klatki, na granicy nurtów, tuż pod powierzchnią pojawiły się dwie kluski. Ale jakie! Miałem wrażenie, że obie mają 50+. Moszczę sobie cichutko miejscówkę, siadam wygodnie, obok pudełeczka, po drugiej stronie podbieraczek w razie czego. Sprawdzam jeszcze, czy kij nie będzie wystawał nad wodę. Jest w porządku więc spokojnie biorę się do roboty. Obrzucam obszar mieszających się nurtów, jest tu głęboczek. Zaraz za nim majaczy biały piach. Właśnie na granicy tego dołka i wypłycenia wypatrzyłem wcześniej te klenie. Piąty, czy szósty woblerek i wreszcie porządny strzał – niestety pudło. Poprawiam kilka razy i znowu strzał i pudło. W międzyczasie wiatr zaczął wiać mi w twarz i woblerek okazał się za mały, żeby sięgnąć nim tam gdzie chciałem. Zmieniam na większego Sieka. W czasie zmiany widzę znowu te kluchy – jakby robiły obchód klatki. Pojawiają się dokładnie w tym samym miejscu i w ten sam sposób. Wypływają wolniutko z dołeczka nad wypłycenie, odbijają w stronę środka rzeki i dają się znieść prądowi. Rzucam Siekiem, ten daje radę. Troszkę w lewo, troszkę w prawo i w końcu strzał – znowu pudło. Następny rzut i taki strzał, że mało mi kija nie wyrywa – co jest? Woblerek nowiutki, prosto z paczkomatu, kotwiczki ostre, ale jakieś takie… „SIEKowskie”. A co mi zależy, nie spieszę się nigdzie, miejscówka fajna, pod tyłkiem świeża zielona trawka, nad głową ptaszki śpiewają – zmieniam kotwiczki. Malutkie kółeczka, krótko obcięte paznokcie i żadnego specjalistycznego sprzętu. Wstyd się przyznać ale wymiana dwóch kotwiczek na mustadowskie zajmuje mi chyba z pięć minut. W tym czasie „moje” kluski oczywiście zrobiły kolejny obchód. W końcu jestem gotowy. Do tej pory uparcie podawałem wobler od strony głęboczka, prowadząc go tak jak wypływały z niego klenie. Teraz postanawiam obłowić tę płyciznę od drugiej strony, czyli tam gdzie nurt znosił ryby. Pierwszy rzut, kilka ruchów korbką i strzał. Od razu czuję, że to fajna rybka. Chwilę później czar pryska – miała być klucha, a jest pryszczaty leszczyk. Przeciągnąłem go przez cała tę miejscówkę i wiedziałem, że miejscówka jest spalona. Mimo to poświęciłem jej jeszcze z pół godziny – bez efektów. Idę dalej. Spokojnie, bez pośpiechu. Nie włażę jak zwykle w każdą dziurę, szukam jakiejś fajnej, wygodnej miejscówki, gdzie mógłbym wygodnie usiąść i jednocześnie, gdzie będę miał co robić przez dłuższy czas. Znajduję cos odpowiedniego pewnie z kilometr dalej. Obławiam miejsce jak poprzednio wszystkimi swoimi wiosennymi kilerkami, ale nic się nie dzieje. Widzę za to kilka spławów jednak poza moim zasięgiem. Patrzę na brzeg, ale na wysokości ryb nie jest łatwo dostępny, a na pewno nie tak wygodny jak tu, gdzie siedzę (czyżby pesel się odzywał?) Macham coraz większymi i cięższymi woblerkami, a gdy i one okazały się za mało lotne, wyjąłem pudełeczko z gumkami. Mały Shad teez slim na możliwie najlżejszej główce robi robotę. Połowa wody nie przynosi nic, postanawiam więc klasycznie poobijać się o dno. Gdy w końcu żyłka wiotczeje podrywam spokojnie gumkę i nagle kij się gnie. Zacinam jak w drewno. Chyba zaczep. Jak to zwykle w takich opisach bywa – zaczep zaczyna ledwo zauważalnie, ale jednak sunąć pod prąd. No i zaczęła się jazda. Już nie siedziałem spokojnie na trawce, nie robiłem ostrożnych ruchów. Stałem na krawędzi wody obserwując kij i szpulę kołowrotka zastanawiałem się czy wystarczy mi żyłki. Hamulec ustawiłem trochę delikatniej niż normalnie, ale cały czas kontrolowałem szpule palcem. Byłem niemal pewien, że to co tam siedzi musi być w okresie ochronnym, ale chciałem chociaż zobaczyć co to jest. Niestety ryba nawet nie zamierzała odklejać się od dna. Przeciąganie liny trwało pewnie z 5 minut. W międzyczasie ryba zrobiła rejs wzdłuż brzegu klatki, zgarniając parę kilo trawy i innych gnijących roślin, dała nura pod zwalone drzewo, ale jakimś cudem wciąż siedziała. Ostatnia faza holu to było wybieranie żyłki na przemian ze ściąganiem z niej zielska, ale się udało. Rybę ledwo objąłem w karku. Była krępa, gruba i bardzo silna. Niestety, nie uraczę Was ani zdjęciem ryby, ani nie podam jej długości, bo przecież ryba w okresie ochronnym, więc nie można ani fotografować, ani mierzyć Powiem tylko, że to był piękny szczupak, który mógł poczekać z braniem te 10 dni, wtedy byłoby sie czym pochwalić . Zapięty był ledwo w samiutkich nożyczkach, o tyle szczęśliwie, że nawet nie drasnął żyłeczki. Mówiąc szczerze to właśnie tego mi trzeba było. Adrenalina buzowała pod czaszką, ręce się trzęsły, a banan nie chciał zejść z twarzy. Czułem się spełniony. Ochłonąłem, zjadłem kanapkę i niby miałem wracać, bo po co dalej łazić skoro już mi dobrze Jednak słoneczko wciąż jeszcze świeciło, ptaszki śpiewały, na całej rzece fajna zmarszczka… a zajrzę jeszcze do moich klusek. Po drodze zatrzymałem się jeszcze w miejscu, które wcześniej ominąłem i oszukałem okonka był chudziutki, ale wciąż sikał mleczkiem. W końcu podkradam się do klusek. Kolejne pół godziny nie daje efektów. Słońce zaczyna się chować za drzewami, a razem z nim nieco dalej zaczynają się spławy ryb. Zostawiam kluski i idę tam, gdzie cos się dzieje. Niestety ryby są poza moim zasięgiem. Staję więc nieco powyżej i macham jak najdalej pozwalając woblerkowi spłynąć możliwie najbliżej miejsca spławień. Bawię się tak pewnie ze 20 minut i w końcu mam strzał – znowu pudło. Kolejny strzał już na krótkim dyszlu – pudło! Postanawiam rzucać dopóki słońce nie zajdzie i w końcu doczekuję się jeszcze jednego strzału. Tym razem ryba siedzi. Po krótkim holu w podbieraku ląduje fajny klenik. Okazuje się, że on też się nie zaciął. Woblerek zaklinował mu się w pyszczku i w ten sposób dał się wyholować. Wystarczyło uwolnić ster i woblerek wyskoczył sam, a ryba bez najmniejszego draśnięcia wróciła do wody. Teraz naprawdę byłem już spełniony. Prawie miesiąc przerwy i woda jakby odżyła, a może po prostu to ja się nie napalałem Tak czy inaczej muszę przyznać, że dla mnie to był swoisty „dzień dziecka”. Warto było się wypościć i wrócić nad Odrę z takim przytupem. P.S. Łowiłem kijem Team Dragon 275 3-14 z kołowrotkiem DAM Quick DLX 920 FD i żyłką DRAGON HM80 0,161. Szczupaka skusiłem shad teez slimem 7,5 Bass Orange, natomiast leszcza, okonka i klenia woblerkiem Siek Różanka 4cm FL w kolorze nr 11
    16 punktów
  2. Nie lubię poniedziałku? Ponad trzy tygodnie bez wędki zrobiło swoje. Gdy nadarza się okazja, by wyjść, to już nie mam takiej ochoty. Pasja wędkarska u mnie przygasła. Jeden telefon, drugi telefon, jakieś zdjęcie z wody i walka ze sobą, iść nie iść? Zrobię kanapkę, herbatę do termosu i w trzydzieści minut będę nad wodą. W sam raz. Będzie już ciemno. Idę. Robię skrót, który daje mi pół godziny drogi, a nie czterdzieści minut. Po drodze rozmyślam, z czym przyjdzie mi się zmierzyć? Często staram się powiązać wyprawy z jakimś wydarzeniem. Z jakimś szczególnym dniem lub sytuacją. Był dzień dziecka, pierwszy dzień wiosny, trzynastego w piątek, 1 maja, pierwszy dzień wakacji i analogicznie ostatni dzień wakacji. Był pierwszy dzień roku, jak też ostatni. Był dzień wigilii, dzień kobiet i wiele innych, z którymi kojarzę wędkarskie wydarzenia. A co może się wydarzyć w zwykły/niezwykły poniedziałek, że zapamiętam go, być może na bardzo długo? Jednego co pragnąłem, to żeby szczęście się uśmiechnęło i trafił się kleń ponad pięćdziesiąt centymetrów. Od dekady obiecuję sobie, żeby w sezonie był przynajmniej jeden na koncie. Rekordowy sezon był dwa lata temu. Złowiłem wtedy szesnaście. Oczywiście znajomość i doświadczenie przydaje się, ale do tego trzeba jeszcze szczęścia. Bez tego chęci mogą pozostać tylko chęciami i często pozostaje obraz wędkarza z rozdziawioną gębą, gdy ryba wypina się podczas holu. Taki niechlubny rekord też posiadam, że na jednej wyprawie kilkanaście ryb spadło mi podczas holu. Do tej pory mnie to prześladuje i zachodzę w głowę, jaka była przyczyna. Jestem nad wodą. Powoli uzbrajam wędkę. Kilkanaście minut rzucania i rozglądam się, jaka jest sytuacja. Analizuję, jak pracują woblery, jaki jest nurt, gdzie gromadzi się drobnica. Mam pierwsze branie. Delikatne trącenie i po chwili czuję charakterystyczne szarpanie. Że to okoń dopiero byłem pewien, gdy go wyjąłem z wody. Po długiej przerwie nie jest się niczego pewnym. Postanawiam jeszcze chwilę obłowić to samo miejsce. Wędka ładnie przechodzi w parabolę. Nie jest to jakaś niebezpieczna sytuacja. Jeszcze do głębokiego ugięcia aż do kołowrotka, daleka droga, ale to całkiem inna praca, niż wędki, z jakimi miałem do tej pory doświadczenia. Branie było delikatne i pierwszy moment holu nie dawał mi obrazu, z czym wojuję. Po chwili wiem, że to nie przelewki. Kleń duży. Moje drobne dłonie średnio sobie radzą z tą sytuacją. Po chwili odhaczam woblera i mierzę rybę. Jest nieźle, równe 52 cm. Kilkanaście metrów dalej i podobna sytuacja. Nie minęło kilkanaście minut i wędka znowu wygięta jak naciągnięty łuk. Ulala, czyżby jeszcze większy? Odczuwam silniejsze szarpnięcia. Tylko spokój może uratować sytuację. Podciągam klenia pod miejsce do podebrania. Zapalam lampkę i widzę bardzo szerokiego jegomościa. Ciekawe, czy będzie dłuższy od poprzedniego? Okazało się, że ma 51 cm. Podobna sytuacja przydarzyła się mi tylko raz. Było to chyba w 2002 roku. W każdym razie pierwszego maja wybrałem się jeszcze na klenie, na jeden z dopływów Odry. Wtedy jeszcze nie łowiłem zapamiętale na spinning. Wędka winklepicker do 40 g z trzema wymiennymi szczytówkami doskonale sprawdzała się na kleniowe wędrówki. Ten dzień zapamiętałem, bo wtedy złowiłem dwa swoje największe klenie. Pierwszy mierzył 60,5 cm a drugi 58 cm. To była całkiem inna sytuacja i mój sukces wcale nie był przesądzony. Trudne miejscówki usiane podwodnymi korzeniami, kołkami, podwodną roślinnością i w pobliżu wartkim nurtem nie dawało mi praktycznie szans. Jednak nie skorzystały z tego i w odstępie kilkunastu minut złowiłem dwa piękne klenie. Miałem jeszcze tego dnia kilka mniejszych, ale to nie miało już znaczenia. Czy mogło coś przebić tę sytuację z maja? Tylko złowienie hat-trick kleni 50+. Po ugięciu wędki już wiem, że jest to możliwe. Teraz dopiero poczułem uderzenie adrenaliny. Zaczęło mi bardzo zależeć, by chociaż zobaczyć i ocenić, czy jest tak duży, jak poprzednie. Zapalam lampkę i… zacząłem jeszcze bardziej się obawiać. W zasadzie wystarczy mi podprowadzenie ryby pod nogi, czasami wystarczy ją klepnąć w czoło i zaliczam ją sobie, że jest złowiona. Nie muszę mierzyć. Tym bardziej że jest podobnych rozmiarów. Jednak nie darowałbym sobie, bo taka sytuacja może przydarzyć się raz w życiu i chcę mieć pewność. Miarka pokazuje 53 cm! Parę lat temu nie miałem zielonego pojęcia, że świadomie można łowić klenie nocą. W wielu przypadkach bardziej skutecznie niż w dzień. W jednym z sezonów wśliznął się między te dwa moje rekordowe na winklepickera, nocny spinningowy kleń 59 cm. Szybko to wszystko się odbyło. Punktowałem klenie prawie jak Lewandowski bramki na boisku. Zjadłem kanapkę, wypiłem herbatę i wróciłem na pierwszą miejscówkę. Udał mi się dłuższy rzut. Linka zaplatała się o palec i chwilę woblerek dryfował. Zlikwidowałem luz i gdy wobler zanurzył się, nastąpiło branie. Tym razem było widoczne, słyszalne i walka odbywała się przez kilka sekund prawie w powietrzu. Takie zachowanie wskazywało, że zapiałem potężnego jazia. W ciemności nie byłem w stanie tego ocenić. Po walce, chlapaniu, rozbryzgach, przewalaniu się na boki obstawiałem właśnie na niego. Potrzebowałem podprowadzić rybę jakieś dwadzieścia metrów do obniżenia. Rytuał podobny. Zapalam lampkę i oceniam sytuację. Jednak kleń! Spory. Podobny do wcześniejszych. Gdyby był delikatniej zapięty i nie zostawiłbym torby z peanem kilkanaście metrów dalej, to bym go nie mierzył. No cóż, gdy już go wypiąłem na bulwarach, to jednak zmierzyłem. Miara pokazuje po raz drugi 53 cm! Jak tu nie lubić poniedziałków? Jednak w całej tej sytuacji musiało się coś wydarzyć, by nie było tak różowo. Do północy miałem kilkadziesiąt minut i zdecydowałem jeszcze spróbować. Po kilku rzutach wyleciała mi szczytowa część spinningu. Linka owinęła się wokół szczytówki i ścięła ostatnią przelotkę. No tak, to był ewidentny znak, że wystarczy. Żeby nie przeginać ze szczęściem. Oceniłem, że nie będę obcinał szczytówki do następnej przelotki. Kawałek, który został, jest do uratowania. Łowiłem na Spinning Patriot Revival 251 cm/3-15g, akcja-Medium Light. Plecionka 0,08 na kołowrotku Catana 3000SFB. Przynętą był kleniowy wobler 35 mm prawdopodobnie Gębskiego. PS
    11 punktów
  3. Rozsądny spacer po zdalnej pracy. Odra pod Wrocławiem. Różanka 4 cm od Sieka. Jako ciekawostkę dodam, że kleń się nie zaciął - wobler zaklinował mu się w pyszczku. Wystarczyło uwolnić ster i woblerek wyskoczył. 1.Jaceen 42+38+40=120 2.lechur1 3.Carloss83 4.Elast93 5.RSM 55+54+48=157 6.ESSOX - 49 7. Marienty 46 + 50 + 40 = 136 8. jamnick85 9.kamil.ruszala 49+36+50=135 10.Budek 50+56+53=159 11. Kepes53 12.Darek1 13. Michalvcf 48+44+48=140 14. Marex 45+43+41= 129 15. moczykij - 48+39+46=133 15. Larry_blanka - 42 16. Tadek 34+0+0=34
    3 punkty
  4. Jednoznacznie trudno ocenić. Z mojej wyprawy wyglądało, że jeszcze sporo czasu do tego. Te mniejsze mogą już sikać, bo one prawdopodobnie chcą być cwańsze i uprzedzić klamoty w amorach. Dzisiaj już nie będę męczył siebie i potencjalnych czytelników swoim udanym poniedziałkowym wyjściem na klenie. Cała sytuacja jest opisana w zakładce "jak było na rybach". Swoimi kleniami chyba się wcisnąłem między RSM a Budka. Klenie 53, 53 i 52 wkleję jutro, bo chyba zrobię zaraz spacer;)
    2 punkty
  5. Żeby Wasylowym ogórkom nie było smutno
    2 punkty
  6. kanał opatowicki tragedia. zero brań na twister błyske wobler. rozmawiałem z dwoma wedkarzami i potwierdzali że 'kicha'. szkoda ze nadal remontują jaz opatowicki, bo można by przechodzić na wyspe i na kanały.
    1 punkt
  7. Pierwsze ryby po 2 tygodniach kwarantanny Ludzi nad wodą jak na zawodach , wszyscy stęsknieni za wędką w ręce to wyleźli łowić. Od 15 do wieczora siedziałem , chciałem też trochę po zmroku porzucać ale tak się ochłodziło że telepałem sie jak bym delirkę miał. Brań kilkanaście , wyjęte z wody 2 okonie i kleń . Dodatkowo boleń niewymiarowy zamłynkował pod nogami i sam się wyhaczył. Większy okoń 27 cm gruby nie wytarty , drugi miał prawie 25 i chudziutki jak śledź Drugiej fotki nie ma bo znowu myślałem że okoń ma mieć 25 cm
    1 punkt
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.