Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 09.09.2020 uwzględniając wszystkie działy
-
Wiem, dawno nie zaglądałem na to Forum, jeszcze dawniej na nim nie pisałem. Teraz, gdy już piszę, to też robię to prawdopodobnie dla wielu z Was w sposób mało czytelny. Nie jest/ nie był to jednak mój wybór, ani moja decyzja. Nie umiem jeszcze o tym spokojnie mówić/pisać, więc tytułem wstępu posłużę się opisem i zacytuję za SORem: "Pacjent przyjęty z urazem klatki piersiowej i kręgosłupa doznanych w wyniku potrącenia przez samochód. Rozpoznano złamanie trzonów Th3 i Th4, złamanie wyrostków kolczystych Th4-Th10, złamanie żeber lewych VII-X z odmą opłucnową, krwiakiem opłucnej lewej i stłuczeniem płuca w wyniku wypadku rowerowego (został potrącony przez samochód)" Wracając jednak do tematu - wiem, że wciąż trwa kalendarzowe lato, ale od kilku dni czuję w powietrzu jesień. Nie tylko z resztą w powietrzu. Wystarczy spojrzeć na kąt pod jakim wpada światło przez okno do domu, wystarczy spojrzeć na roślinność za tymże oknem, albo jak ja ostatnio - przejść się lasem i nie usłyszeć kompletnie nic, by pojąć, że to już jesień. Ostatnio na tym właśnie "lesie" w okolicach miejsca zamieszkania sie skupiam. W cudzysłowiu go traktuję, bo nawet jak zaparkuję na jego skaju to spacerując około 2 km wyląduję na skraju przeciwnym. Jednak w aktualnym stanie i przy aktualnych możliwościach ten odcinek w zupełności zaspokaja wszystkie moje "przyrodniczo-wyprawowe" potrzeby. Wczoraj coś się zmieniło. Mimo, że była słoneczna pogoda z lekkim wiaterkiem to coś mi nie pasowało. Wyszedłem na zewnątrz, kilka razy głęboko odetchnąłem i poczułem to. Zapachniało jesienią i zatęskniłem za rzeką. Od wypadku minęło niemal 9 tygodni, powrót do pełni sił ma trwać około 24. Zdaję więc sobie doskonale sprawę w jakim jestem położeniu, na jakim etapie zdrowienia i co w tej chwili jestem w stanie zrobić, a czego nie zrobię na pewno. Jedną z rzeczy, które jeszcze dzień wcześniej należały do tych niemożliwych do zrealizowania był... samotny, czy może raczej samodzielny wyjazd na ryby. Tym razem poczułem taki zew natury, że byłem gotowy stawić czoła niemożliwemu. Pojechałem, a biorąc pod uwagę fakt, że w planie miałem (o ile w ogóle dojadę) jak najbardziej oszczędny tryb przemieszczania się i machania przedramieniem, musiałem sobie to wszystko dokładnie poukładać. Znalazłem więc miejsce, gdzie kiedyś widywałem się z okoniami, a jednoczesnie takie, gdzie mógłbym wygodnie usiąść na ziemi, co przy aktualnym, wysokim stanie Odry też nie było z góry możliwe do przewidzenia. Niemniej się udało takowe znaleźć. Pozycja spinningisty w wielkim skrócie wyglądała tak, że siedziałem na ziemi po turecku, zarzucałem przeważnie w kierunku otwartej wody (bo o precyzji póki co lepiej nie mówić), zamykałem kabłąk i czekając aż przynęta opadnie opierałem dolnik o udo i prowadziłem przynętę obracając korbką przy użyciu prawej ręki czyli przy użyciu mięśni (mniej poszkodowanej) strony ciała. Jakoś to nawet szło, choć po 2-3 rzutach, musiałem odpocząć, wyciągnąć się na trawie i popatrzeć w niebo. To z resztą też było miłe. Z czasem znalazłem inna wygodną pozycję w której między rzutami mogłem w miarę wygodnie obserwować wodę i planować co zrobię (gdzie rzucę) za chwilę. Cały mój pobyt na wodą trwał około 2 godzin, z czego zdecydowana większość czasu została spożytkowana na obserwację nieba, czy wody. Niemniej wreszcie poczułem coś czego nie czułem od miesięcy. Woda i przyroda wokół, w ręku kij a na jego końcu branie, a nawet dwa brania i dwa okonie w ręku! Mimo, że niewielkie to sprawiły mi w tej chwili więcej radości niz czterdziestaki rok temu o tej samej porze. Po prostu cieszę się, że ŻYJĘ - co wielu (w tym lekarzy) uznało za cud. P.S. Korzystając z okazji - może wykreślcie mnie z listy GP. Od początku drugiej tury i tak nie wędkowałem. Wczoraj był pierwszy raz, a widząc na co mnie stac łatwo przewidzieć, że prawdopodobnie nie zaistnieję czynnie w tej zabawie, więc po co mam się ciągnąć na końcu jako jedyny niepunktujący4 punkty
-
2 punkty
-
Ja dla kontrastu naprzeciwko Jacka , aby była równowaga w przyrodzie bawię się z drobnicą Ostatnie wyjścia to małe okonie, kleniki i trafił sie szczupaczyna wielkości ołówka Dzisiaj odwiedziłem wodę na której jeszcze nie łowiłem , Staw Browarny w Łańcucie. Mały około hektarowy zbiornik no kill. Wyjazd tzw, "przy okazji" po zakupach. Miałem niecałe 2 godzinki na porzucanie. W wodzie mnóstwo wzdręgi i drobnego okonia. Każdy rzut to kilka skubnięć co najmniej. Ryby aktywne tylko ciężko zaciąć bo drobne. Ze 3 okonie wielkośći palca wyjęte na 5 cm kajtki i 9 wzdręg , wszystkie na małego woblerka. Na fotkach 2 największe, 20 i 22 cm .1 punkt
-
Wczoraj wybrałem się na samotną prawie dobową zasiadkę nad żwirownię okręgu pzw Kraków.. Wędkowałem od ok 18:30 do 15:30 dnia dzisiejszego. Przez ten czas zaliczyłem tylko trzy kontakty, o 4 w nocy zaliczam węgorza 65 cm a prawie w samo południe ok 2 kilogramowego karpia. Mimo wydawałoby się dobrych warunków pogodowych "szału nie ma ". Pozostaje liczyć że następnym razem będzie lepiej Wrzucam dwie zrobione na szybko pamiątkowe foty :1 punkt
-
Cześć. Wrzesień rozpoczął się dobrze. Po ostatnich sukcesach z muchą postanowiłem wrócić do spinningu. Woda systematycznie podnosiła się, to już nie kombinowałem. Nad wodą jestem około 22:00. Nie miałem w planie daleko chodzić. Uzbroiłem wędkę i do wody poleciały moje najbardziej sprawdzone i ulubione sandaczowe woblery (PanicZ, Gloog Nike, Jaxon longus). Dwie godziny i… nic. Żadnych trąceń. Żadnej aktywności. Zupełnie nic. Włączył się „szwendaczek” i postanowiłem pochodzić brzegiem, by się rozejrzeć. Kolejna godzina i nic nie wskórałem. Chyba nie będzie o czym wspominać. Wróciłem w miejsce, gdzie rozpocząłem. Na kalendarzu już wrzesień. Założyłem płytkiego woblera PanicZ/10 od Spinnermana i się zaczęło. Rzut lekko powyżej siebie. Wobler kolebie się na boki tuż pod powierzchnią i gdy mija moją pozycję, poczułem lekkie trącenie. Od razu wybudziłem się, bo lekko zacząłem przysypiać. Kolejny rzut i prowadzenie po tym samym torze. Znowu wobler mija moje stanowisko i BĘC! Siedzi! Na wyraźne branie błyskawicznie zareagowałem i teraz wszystko potoczyło się dość szybko. Na brzegu ląduje sandacz. Zobaczyłem w międzyczasie kilka zbiórek. Może się ruszyły? Tak właśnie się stało. Przesunąłem się o kilka metrów i zacząłem ponownie obławiać miejscówkę. Minęło kilkanaście minut i mam kolejne branie. Na brzegu ląduje sandacz podobnych rozmiarów. Wcześniej przez dwie godziny łowiłem w tych miejscach i nic nie wskórałem. Robię zdjęcie i ryba wraca do wody. Wykonuję kolejny kontrolny rzut woblerem w pobliże ostatniego brania. Nie zdążyłem jeszcze dobrze się ustawić i BUM! Kolejne branie. Rzut po rzucie i kolejny sandacz buja się na kiju. Trochę jestem zaskoczony. Chodzę prawie trzy godziny i nic się nie dzieje. Nagle, w ciągu kilkunastu minut łowię trzy ryby. Kolejne dwa brania psuję. Zmieniam brzeg. Woblera już nie zmieniam. Ustawiam się w dogodnej pozycji i podrzucam go w taki sposób, bym mógł najlepiej, jak tylko potrafię, atrakcyjnie go poprowadzić. Krótki rzut poniżej siebie. Zamykam kabłąk i robię pierwsze dwa obroty korbką, by naprężyć linkę i mieć wyczuwalny kontakt z przynętą. Później pozwalam działać nurtowi. Od czasu do czasu delikatnie podkręcam kołowrotkiem i sprowadzam woblera po łuku w pobliże brzegu. Gdy wobler praktycznie przestaje się przemieszczać i zaczyna pracować w jednym miejscu, zaczynam powoli ściągać go do siebie. I właśnie w momencie, gdy chciałem to zrobić, następuje kolejne szóste branie. Niestety spudłowane. Łowię jeszcze kilkanaście minut. W tym czasie mam siódme branie i kolejny, czwarty sandacz, ląduje na brzegu. Z bezrybia, nagle, bez zauważalnej przeze mnie przyczyny, zaczęły brać. W ciągu godziny miałem siedem porządnych brań (nie licząc trąceń) i złowiłem cztery sandacze. Tak właśnie czasami bywa na rybach. Coś im odpali i zaczynają brać. Lub odwrotnie, nagle wszystko się ucina. Można wtedy podziwiać przyrodę. Kolejna wyprawa. W następny dzień postanowiłem zacząć od innych miejsc. Odra ciągle przybiera i jeszcze za dnia chciałem zobaczyć sytuację. Zostało kilkanaście minut i zrobi się ciemno. Trochę żałowałem, że nie udało się wcześniej wyjechać. Miejsce od lat mnie absorbuje. Są tam potężne ryby. Mnie jednak nigdy nie udało się tam złowić takiej, o której mógłbym snuć opowieści. Czasami coś złowię. Jednak wszystko do tej pory, to zbyt skromne okazy na potencjał miejsca. O przepraszam. Jakieś 30 metrów wyżej łowię piękne klenie. Jednak te kilkadziesiąt metrów robi różnicę. To całkiem inne stanowisko z innym układem dna. Tym razem też sobie nie poradziłem. Drapieżniki chodziły głębiej. Co raz drobnica rozpraszała się w panice, ale działo się to w toni. Taka cicha walka o przetrwanie. Po 23:00 zrezygnowałem i poszedłem na inną odnogę Odry. Tam zostałem zaskoczony. Woda gwałtownie przybrała. Prawdę mówiąc, dawno nie łowiłem w takich warunkach w nocy. Ostatni raz ze trzy lata temu. W woderach mogłem dojść do głównego koryta. Teraz nie było szans, a byłem tylko w gumowych butach. Jeszcze przy takiej wysokiej wodzie w nocy nie próbowałem. A co tam. Najwyżej będę się z siebie sam śmiał. Śmiałbym się, gdyby nie to, że po kilkunastu minutach zobaczyłem go! Dał o sobie znać. Być może zareagował na moje podejście. Woda zawirowała i wiedziałem, że stoi przy powierzchni. O to mi chodziło. Za sumami chodzę tylko z przynętami powierzchniowymi. Żadne koguty i gumy na ciężkich jigach. U mnie sum ma walnąć w przynętę prowadzoną po powierzchni, ewentualnie prowadzoną tuż pod nią. Oceniłem sytuację i wydawało się, że jest szansa na hol. Sprzętowo jestem w miarę przygotowany, to zobaczymy co na to wąsaty. Podrzucam woblera Jaxona. Mam kilka metrów na jego prezentację. Kilka obrotów i nagle ŁUBU DUBU! Fontanna wody, potężne chlapnięcie i od razu jazgot kołowrotka. Docinam z umiarem i czekam na rozwój sytuacji. Teraz zdaję sobie sprawę, że sprzęt, jaki sobie skompletowałem do takich wypraw, teraz zapracuje w 100% zgodnie z planowanym przeznaczeniem. Dokręcam o kilka skoków hamulec. Mam coraz większą pewność, że sum jest zacięty na dwie kotwice i nie przydarzy się niespodzianka. Najczęściej spady zaliczałem w pierwszej fazie brania. Walka trwa już około 5 minut stąd ta narastająca pewność. Kilka fajnych sumów w tym sezonie straciłem i tylko ta myśl mi przechodziła po głowie, żeby to nie był kolejny taki przypadek. Ciężko się podnieść po porażce. Niepewność wprowadzały momenty, gdy ryba, waląc ogonem, powodowała chwilowy brak kontaktu z nią. Taki ułamek sekundy, jakby następował luz, by po chwili znowu łapać kontakt. To znowu dawało wiarę, że wobler dobrze się wpiął mimo bezzadziorowych kotwic. Chyba zacząłem przejmować inicjatywę. Sum nie odjeżdżał daleko. Trzymał się w pobliżu jednego miejsca albo ja nie pozwalałem mu na odpłynięcie. Co chwilę dokręcałem skok po skoku hamulec. Nastąpił moment, gdy robiłem trzy obroty korbą, a hamulec coraz krócej jęczał. Teraz jest chwila, że stanęliśmy w miejscu. Hamulec już nie terkocze, a ja nie kręcę kołowrotkiem. Myślę, że powoli zacznie odpuszczać. I tak się stało. Mimo że pod wodą był spory pas zalanych łąk, to jakoś nie odważył się na desperacki spływ. Gdyby tak było, to wykosilibyśmy sporo zielska zostawionego po ostatniej wycince. Zapalam lampkę wcześniej, bo chcę, chociaż zobaczyć, z czym mam do czynienia. Jeszcze chwila i mam go przy powierzchni. Wygląda, że ma dość. Ja zresztą też. Prawie 10 minut walki w zaparte i przedramię już zaczęło pobolewać. Silny nurt, ogrom zalanych krzaków, ciągle przybierająca woda, nie wiem, jak to zrobiłem, ale się udało. Ale ale, jeszcze trzeba go bezpiecznie naciągnąć na mokrą łąkę i odzyskać wobler. Dostaje „lepa” w czoło. Jest dobrze, zmęczony i nie reaguje. Zakładam rękawicę, chwytam za szczękę i ślizgiem podciągam na brzeg. Wychodzony, wypatrzony, złowiony jak sobie założyłem mimo bardzo niekorzystnych warunków. Przy innych rybach chciałbym, by brały same ponadprzeciętne okazy. W przypadku sumów mam cichą nadzieję, że większe nie będą brały. Tylko, jak im to powiedzieć? Po zmierzeniu wyszło 140 cm. Zrobiłem zdjęcia na pamiątkę i sum wrócił do wody. Zrobiłem przerwę na herbatę. Miałem jeszcze trochę czasu. Poszedłem kilkadziesiąt metrów dalej. Tam też coś w wodzie się wcześniej pokazało. Niestety już nic się tam nie wydarzyło. Zszedłem jeszcze dalej. Sytuacja powtarza się. Robi się zamieszanie w wodzie. Drobnica rozpierzchła się w panice i woda zaczęła się marszczyć. Błyskawicznie podrzucam woblera powyżej miejsca. Naprowadzam go delikatnie, kręcąc kołowrotkiem. Przez chwilę było pięknie. Głośnie cmok, szarpnięcie w łokciu, fontanna wody i przewalający się ogon ponad wodę daje przez kilka sekund setki myśli i nadzieję na dublet. Niestety szybko się to zakończyło. Sum wypiął się po kilku szarpnięciach. Ech, te brania. Te z powierzchni mają magiczną moc. 👊👊👊1 punkt