Spędzając majówkę w rodzinnych stronach, odwiedziłem Mamę i przeglądając swoje stare graty znalazłem pudełko blach. Stare i jeszcze starsze, pordzewiałe z tępymi kotwiczkami... Trochę dwudziestowiecznych wypustów Polspingowych, kilka błystek jeszcze ze znakiem Czapli, parę sztuk osobiście przywiezionych na przełomie lat 80-ych i 90-ych zza Buga i kilka własnoręcznie robionych garażowym sposobem wahadłówek z "kwasówki". 30 i więcej lat temu te przynęty robiły robotę, później pojawiły się pierwsze kopyta Relaxa i błystki w moim łowieniu zostały odsunięte w cień. Odsunięte do tego stopnia, że nawet wyprowadzając się z rodzinnego domu i zabierając swój sprzęt - o błystkach zupełnie zapomniałem.
Gdy je teraz znalazłem, wróciły wspomnienia i jednocześnie w głowie urodziło się postanowienie, że wszystkie je przywrócę do dawnej świetności i jeszcze coś na nie złowię. Swój plan po części zrealizowałem jeśli chodzi o odrestaurowanie błystek, jeśli zaś chodzi o ryby, to na jedną z nich Odra dała mi już w tym roku medalowego bolenia.
To taki wstęp, a właściwie usprawiedliwienie moich dzisiejszych poczynań. Otóż wracając ze służbowej "wycieczki" postanowiłem zatrzymać się na chwilę nad rzeką w miejscu, w którym dawno, lub nigdy nie byłem. Miejscówkę wytypowałem na mapie, szukając główek i jednocześnie uważając, by nie wychylić się poza wody wrocławskiego Okręgu, bo wciąż nie wydrukowałem sobie książeczek na te sąsiednie. Wybór padł więc na niby znane mi okolice Malczyc, ale główki takie, na których jeszcze nie byłem. Zatrzymałem się jakieś 500m od rzeki. Próbując je pokonać zaczynałem żałować wyboru, a już na pewno marzyłem o jakiejś maczecie. Pokrzywy, jeżyny, osty i sam nie wiem co jeszcze tworzyły splątaną ścianę wyższą ode mnie. Z drugiej jednak strony, tak niedostępna rzeka pachniała dziewiczością, a przynajmniej niepopularnością 😀. Gdy w końcu dotarłem do rzeki, zobaczyłem ją taką, jaką kilka lat temu mogliśmy jeszcze oglądać poniżej zapory w Brzegu Dolnym, czyli szybką, czystą rzekę z kamienistymi, rozmytymi główkami. Zestaw jaki miałem w samochodzie był raczej lekki. Kij do 15g, kołowrotek 2500 z plecionką 0,06 i fluo 0,205. Szykowany pod okonka, albo jakiegoś klenika na szybko. Na powierzchni nic się nie działo, szybki nurt raczej nie wróżył okoniowych żniw, pomyślałem więc, że spróbuję poszukać bolka. Jedyne co mogłem zrobić z posiadanym sprzętem by bardziej do bolka pasował to zmienić fluo na grubsze. Tak więc stanęło na 0,255 i tyle. Jeśli zaś chodzi o powód wstępu to już wyjaśniam - do kieszeni włożyłem tylko kilka blach ze starego pudełka i tak ruszyłem do boju. Nie będę się rozwodził nad pustym biczowaniem wody i przeklinaniem pod nosem nie wzięcia ze sobą pudełka z Hermesami i podobnymi wobkami, które oczywiście w samochodzie było. Gdyby nie wizja przedzierania się przez ścianę pokrzyw to pewnie bym wrócił, a tak skazany na wahadełka brnąłem dalej i dalej, aż w końcu doczekałem się brania w klatce. To pierwsze porządne branie od wiosny i pierwsza fajna ryba złowiona od tego czasu. Żeby było ciekawiej - ryba była świeżo "zakolczykowana". Jeśli to kolczyk któregoś z Was, to spieszę z informacją, że tej cykady pozbawił Cię ten szczupaczek, ale spokojnie - już nie jest zakolczykowany 😁.
P.S. Nie lubię lata. Nie tylko wędkarsko, w ogóle go nie lubię. Zawsze jednak, gdy czekam nad wodą na nadejście jesieni, pierwszą rybą, która mi się melduje na kiju po lecie i tym samym oznajmia, że lato się kończy, niemal co roku jest nieplanowany szczupak. Ten też taki był, więc potraktuję go jako zapowiedź końca letniego, spinningowego marazmu.