Kroisz kilka kromek chleba. W moim przypadku nie więcej niż trzy. Wystarczy na dwa do trzech czterogodzinnych zasiadek. Wykrawasz skórkę i kroisz w kostkę wielkości pasującej do haczyka. Trzymasz w foliowym woreczku, żeby pieczywo nie wyschło na suchary.
Przyjechałeś nad wodę.
Przebijasz hak od strony skórki i przewlekasz, żeby grot obrócić i wbić ponownie w miąższ. Lekko zaciągasz i przynęta praktycznie gotowa.
Gdy łowisz z większym ciężarkiem, gdy nurt jest dość silny, gdy pieczywo jest świeże i miękkie, to można zastosować jakikolwiek stoper pod kolankiem. Najprostszym sposobem będzie użycie listka trawy. Do prezentacji użyłem kawałka słomki.
Ciężarek zapinasz do agrafki. Masz możliwość szybkiej reakcji i zmianę na inny w zależności od miejsca i gdzie chcesz ulokować zestaw.
Łowisz aktywnie. Zmieniasz miejsca co kilkanaście minut, bo przecież nie nęcisz. Szukasz ryby ty, a nie ona ciebie. Gdy masz sprawdzone miejsca, to możesz dłużej tam posiedzieć (przecież masz wędkarskie krzesełko) i czekać na branie, lub brania. Przecież miejscówkę znasz i masz przekonanie, że klenie tam siedzą.
Po kilku przerzuceniach łowisz klenia.
Później jest przerwa w braniach. Kilka razy się przesiadasz. Łowisz krąpia.
I znowu łowisz krąpia.
Kilka brań psujesz.
Zmieniasz przypon na krótszy, bo ten wydaje się na dzisiejszy dzień zbyt długi.
Brania są teraz wyraźniejsze. Szczytówka energiczniej sygnalizuje. Niestety refleks masz marny.
Masz kolejne branie i w końcu jest. Jest kolejny kleń. Trochę większy.
Masz jeszcze kilkanaście minut łowienia i robi się ciemno. Składasz wędkę i wracasz do domu. Wracając, odgrażasz się kleniom, że następnym razem, to im pokażesz, jak się łowi.
pzdr., jaceen