Wcieliłem w życie to, o czym myślałem od kilku miesięcy. Kupiłem pozwolenie roczne na wędkowanie na odcinku „Tarlisk Górnej Raby” Ab-ovo.
Alternatywą było dzienne pozwolenie na odcinek Raba 2, z możliwością zabrania bodaj trzech ryb, ale stwierdziłem, że i tak złowionych ryb nie zabijam (wszak ryby, to nie moi wrogowie), a jak mi się spodoba na Rabie, to bez zbędnych zabiegów z zakupem licencji dziennych, będę miał „abonament” na cały rok. Do końca sierpnia właściwie, bo potem pstrąg ma okres ochronny a lipienia na Rabie prawie nie ma. Po klenie, jelce i inną rybę bliżej mam w rzekach pod domem, więc w kręgu realnego zainteresowania są jedynie pstrągi.
Przed ósmą rano zjawiłem się u pana Józefa Jeleńskiego – gospodarza Raby na tym odcinku, by odebrać rejestr dat wędkowania. Rejestr dat, bo przecież nie rejestr połowów. Pogadaliśmy o rybach i rzece, o warunkach hydrologicznych i zaskakującym podniesieniu poziomu wody w ciągu ostatniej doby, miałem okazję zobaczyć muchy, na które łowi na Rabie i… lekko mi mina zrzedła. Lekko, bo zobaczyłem różne pióraki, jakże inne od tych, na które „się łowi” a jednocześnie wiedziałem, że coś podobnego znajdę w moich pudełkach. Przy okazji stanu wody – od kilku dni obserwowałem jak woda na Rabie powoli opada, z nadzieją, że w sobotę osiągnie wreszcie tej wiosny poziom pozwalający na komfortowe łowienie. Tak było do piątku, gdy wieczorem przed wyjazdem zerknąłem na pogodynkę, a tam… wzrost w ciągu pięciu godzin o 20cm. Ładnie się zapowiadało. Dunajec bis, gdy przed miesiącem z kolegami zmagaliśmy się z wysokim stanem i szalonym uciągiem wody.
Woda w Rabie rzeczywiście była wysoka i mętna. Taka rozwodniona kawa z mlekiem. No nic to… Tyle kilometrów zrobiłem nie po to, żeby tylko odebrać rejestr i popatrzeć na mętną rzekę.
Pojechałem - w rejon ujścia potoku Krzczonówka. Żeby dostać się do wody najpierw trzeba było pokonać sterty śmieci na brzegach. Przekleństwa same się cisnęły na usta, czy my jako społeczeństwo kiedykolwiek dojrzejemy do szacunku dla natury?. Wszystko tam leżało – od tapczanów, wiader, rowerów, przez tradycyjne worki, puszki, butelki i cholera wie co jeszcze. Wysypisko…
Najpierw ostrożnie do wody, bo powyżej kostek nie widzę dna i nie wiem czego się spodziewać. Kąpieli raczej nie planowałem o tak wczesnej porze. Poznajemy się z Rabą. Brodzę coraz śmielej, bo nie ma tutaj śliskich kamieni i nie notuję na razie innych niespodzianek w postaci dziur oraz niewidocznych głazów.
Do wody na końcu przyponu lądują streamery, mokre, nimfy. Zaczyna nawet płynąć po wodzie jętka, ale wyjść miejscowej ichtiofauny do nich nie widzę. Tak sobie łowiłem i łowiłem bez żadnego efektu przy przechodzących od czasu do czasu kolejnych mżawkach. Nie miałem nawet brania.
Przeniosłem się na Krzczonówkę. Urokliwy potok, gdyby nie te pieprzone śmieci wokół. Zawsze mam ze sobą w kamizelce worek na śmieci, żeby po łowieniu zebrać to co leży na brzegu i wywieźć – z reguły do śmietnika pod domem, ale przecież ze zwykłym workiem 60l to sobie mogę posprzątać jedynie puszki w promieniu 5m od siebie. Zebrałem co mogłem, ale nie było gdzie wyrzucić. Żadnego publicznego kosza czy śmietnika, nic. Wyrzuciłem na stacji benzynowej dopiero w drodze powrotnej.
Wróćmy jednak do rzeki. Przeszedłem na Krzczonówce odcinek od Zakopianki do ujścia - jakieś 400m. Lubię takie jednoosobowe górskie rzeczki. Woda też była lekko podniesiona i mętna, ale fajnie się brodziło. Trochę krzaków, ale było gdzie rzucić a i rolką można było podać pod zwisające gałęzie. Rzuty raczej w dół, bo szerokość potoku nie pozwala na rekordy rzutowe a i z mokrą i nimfami pod prąd nie było co próbować, bo woda trochę za szybka i niewiele w niej widać.
Widziałem parę uciekających spod nóg rybek, ale nie miałem żadnego z nimi kontaktu na końcu zestawu. Kabany nie chciały się ujawnić.
Zrobiłem sobie przerwę na śniadanie i zastanowienie gdzie dalej i nie ruszając zaparkowanego auta, poszedłem w dół rzeki na dość długą płań. Owa płań, bardzo fajna, zaczynająca się wlewem, który teraz omijam długim łukiem, bo szalejące burzowiny nie zapowiadają obfitego połowu. Co kilkanaście rzutów zmieniam muchy – próbuję na co wreszcie się skuszą, jeśli w ogóle dziś, mieszkańcy Raby. Połowę płani, do dzielącego ją bystrza obłowiłem mokrą i nimfami, bez efektu jednak. A właściwie coś tam jednak miałem – gadam z @Bacykiem przez telefon i czuję, że dyndającą chwilowo w nurcie Dark Partridge, coś skubie. Skończyliśmy pogaduchy, krótki hol i w podbieraku wylądował podwymiarek.
Dzielące płań bystrze sobie odpuściłem, bo za szybka woda przy tym stanie mnie nieco zniechęciła i dalszą część do kolejnego bystrza przeszukałem streamerem. Wiązałem do przyponu różne klasyczne wzory much oraz twory swojego rękodzieła i wyobraźni.
Na koniec sięgam po pudełko, gdzie na grzebykach miałem pozapinane muchy wykonane jakieś 20 lat temu. Klasyczne, raczej niemodne dziś włosianki i małe muddlerki. Chyba podświadomie zabrałem je ze sobą. Większość sporządzona jeszcze na kutych haczykach zadziorowych, ale szybki ruch małymi kombinerkami pozbawiał kolejne muszki owych zadziorów.
No i się zaczyna jazda. Jedno wyjście, spad. Kilkanaście rzutów, kolejne wyjście – siedzi. Holuję zbója, walczy dzielnie i gdy był już blisko, w tej mętnej wodzie przez myśl mi przemknęło, że to chyba tęczak. Taki cały srebrzysty. Nie, to potokowiec! Srebrny z bladymi kropkami. No tak – mimikra. W tej wodzie na jasnych kamieniach nie mogło być inaczej. Tylko dlaczego te blade, ledwie widoczne kropki? Albinos?
Kilkanaście metrów niżej mam drugiego – mniejszy, ale wygląda na ponad 30. Nie mierzyłem, od razu go uwolniłem z podbieraka. Do końca płani miałem jeszcze jedno branie, ale bez skutecznego zacięcia.
Płań kończyło szalone przy tym stanie wody bystrze, więc je sobie darowałem. Wróciłem do auta i przemieściłem się w inne miejsce, nieco w dół rzeki.
Zaczynam około 200 m powyżej mostu. Oczywiście, żeby dojść do wody, lezę po śmieciach – jakże by inaczej. Pod mostem widzę imprezową miejscówkę lokalnej przyszłości narodu – resztki ogniska ze starym krzesłem i śmietnikiem wokół. Spotykam lisa grzebiącego w śmieciach, specjalnie nie przejmującego się moją obecnością.
Nie zmieniając sprawdzonej muchy kierunkowej, wiązałem tylko co kilkanaście rzutów innego skoczka – dla sprawdzenia, co okaże się skuteczne. Stojąc w połowie szerokości rzeki rzucam muchy pod drugi brzeg – taką opaskę z głazów. Tam, między kamieniami, powinny mieszkać potokowce. Są! Kilka widowiskowych wyjść do płynącego zaraz po rzucie pod powierzchnią streamera, ale bez pewnego brania. Było nawet takie, ze do świeżo zawiązanej włosianki, płynącej jeszcze po powierzchni, jak do suchej muchy wyszedł pstrąg. Nie zdążyłem jednak zaciąć, bo zanim skasowałem luz na lince zaraz po rzucie, było po spektaklu. Trudno było prawidłowo poprowadzić zestaw, bo od miejsca, gdzie zlokalizowałem ryby oddzielała mnie szybka struga głównego nurtu. Nadrzucanie linki trochę tylko pomagało.
Doszedłem tak do mostu, gdzie pod filarem udało się złowić potokowca, dobrze ponad 35cm. Też taki srebrzysty, jak poprzedni, jednak kropki miał wyraźne.
Poniżej mostu nurt rozdziela się na dwie odnogi. Woda przy tym stanie lewą odnogą zapiernicza jak intercity, więc idę prawą-płytszą, na której jednak nic nie wywołało ożywienia krwi w żyłach.
Doszedłem pod kładkę dla pieszych bez żadnego brania. Poniżej jest obiecujący z wyglądu odcinek, ale odpuszczam go, bo zrobiło się dość późno a chciałem jeszcze zobaczyć fragment rzeki przy końcu odcinka Ab-ovo. Wróciłem do samochodu na łyk herbaty i poczułem, że muszę mimo uciekającego czasu zmrużyć oko, bo od 0345 jestem na nogach. Pół godziny regeneracji w pozycji półleżącej dobrze mi zrobiło.
Przemieściłem się w dół rzeki, zaparkowałem auto przy mostku, wziąłem termos i udałem się ocenić sytuację bez wędki. Dopiłem kawę, zrobiłem kilka zdjęć okolicy i wróciłem po sprzęt. Przewiązałem przypon do mokrej, zostawiając mimo wszystko tonącą linkę w zestawie. Wiem już jakie streamery są skuteczne, czas nieco pomoczyć i może ponimfować.
Na końcu zestawu przywiązałem klasyka nad klasykami czyli March Brown, na skoczka zaś na początek lekko dociążoną nimfę Pheasant Tail. Po powierzchni płynęła czarna sieczka i co jakiś czas można było zaobserwować żagielek dużej szarej jętki, żerowania powierzchniowego jednak nie zanotowałem. Tak sobie wędrowałem po szerzej rozlanej w tym miejscu wodzie, rzucałem na lewo i prawo, w głębsze miejsca i płytsze. I taki chyba już nieco zmęczony całym dniem, zakręciłem w pewnym momencie piruet i przy pomocy stale napierającego nurtu energię kinetyczną własnych pośladków przekazałem kamieniom na dnie. Bez zanurzenia na głębokość peryskopową i bez wlewu do śpiochów – całe szczęście. A coś mówiłem o przyjemnym brodzeniu na nieśliskich kamieniach…
Wędkując dalej i coraz częściej spoglądając na zegarek, zaliczyłem jeszcze dwa brania, ale żadnego mieszkańca Raby nie było mi dane przyjąć do podbieraka. Tak więc nawet nie wiem jakie mokre muszydła były skuteczne, z wyjątkiem tego pierwszego, przypadkowego trochę brania z @Bacą w telefonie.
Podsumowując – jestem umiarkowanie zadowolony. Powiedzmy, że w głębi ducha liczyłem na lepszy wynik, ale zwykle tak mam, że rzadko pierwszy raz na nowym łowisku kończę sukcesem. Warunki hydrometeorologiczne też nie sprzyjały, przynajmniej tak to sobie próbuje tłumaczyć. Na pewno tutaj wrócę i to niebawem.
Jakby przeliczyć kilometry i wydane w związku z tym złotówki na złowione i potrzymane chwilę w dłoniach ryby, to taniej wyjdzie pomacać tuszę łososia w Tesco. Trywializując nieco, ręka też będzie rybą śmierdziała, ale jak powiada @Booryss, podobno nie o to chodzi J
I na koniec – mogę powiedzieć, że spotkanie pana Józefa Jeleńskiego – gospodarza na tym odcinku Raby było dla mnie bardzo ważne z osobistego powodu. Pierwsze wydanie książki „Wędkarstwo muchowe” jego autorstwa wraz z pożyczonymi dwoma rocznikami Wiadomości Wędkarskich oprawionymi przez introligatora, przyniósł mi ojciec do szpitala. gdy leżałem po zabiegu. Miałem wtedy 10 lat. Przeczytałem wtedy wszystko od dechy do dechy po kilkanaście razy. No i teraz, po niemal 40 latach siedzę przed panem Jeleńskim i gadam o muszkarstwie. Dwa wydania „Wędkarstwa muchowego” wielokroć przeczytane mam w domowej biblioteczce.
To wtedy jako dzieciak zacząłem marzyć o muchówce, wówczas nieosiągalnej niemal jak lot w kosmos. A gdy podczas wakacji letnich w Zakopanem, w sklepie sportowym na żywo zobaczyłem prawdziwe sztuczne muszki, wydałem na nie ciężko zarobione pieniądze przy zbieraniu truskawek. Pierwszy zestaw muchowy kupiłem sobie dopiero u progu dorosłości, dwanaście lat później – w sklepie wędkarskim na rogu przy ul. Oławskiej we Wrocławiu. Pamiętacie jeszcze ten sklep?