W końcu jesień pokazała swoje drugie oblicze. Wiatr dudni w koronach drzew, jesienna słota za oknami. Temperatura też skoczyła kilka stopni w dół i dała do zrozumienia, że potrzeba wyciągnąć z szuflady bawełniane kalesony. Z tej okazji również moja żona pokazała pazury, ale o tym później. Trafiło się jak ślepej kurze ziarno, że mam wolny cały tydzień od pracy. Grzechem było by nie wykorzystać tak wspaniałego daru od losu i przesiedzieć weekend w domowym zaciszu. Bez względu na wszystko muszę się zrestartować.
Tak jak postanowiłem tak zrobiłem. W piątek już od rana wybyłem z domu nad pobliską rzekę. Poranna mgła, wilgotne, rześkie październikowe powietrze, tego mi brakowało. Błogi spokój, z naturą sam na sam. Całą tę otoczkę przyozdobiły garbate pasiaki. Po południu nie byłem bierny, wyparowałem w to samo miejsce z bratem. Okonie zapadły się pod ziemię, aktywnie żerowały małe szczupaki. Wyniki mizerne, ale ręka rybą śmierdzi i o to w gruncie rzeczy chodziło. Sobota nie była najgorsza, na pierwszy ogień płotki z Drwęcy. Następnie domowe prace i obowiązki w celu złagodzenia małżowiny. Po wykonaniu szeregu poleceń znikłem jak kamfora i zaszyłem się z wędką nad okoliczną rzeczką. Wieczorem oznajmiłem, że w niedzielę rano robię wypad na ryby. I wtedy zaczęło coś brzęczeć, nie był to na pewno komar ani żadem owad błonkoskrzydły.
Nie przejmując się zbytnio ględzeniem położyłem się do wyrka. Na własnej skórze przekonałem się, że słowo wypowiedziane przez wkurzoną żonę ma podwójną moc. Mówiąc coś pod nosem prawdopodobnie wypowiadała jakieś zaklęcia abym tylko pożałował wycieczki na ryby. Masz ci los, przez siedem godzin zero kontaktu, można? Ależ oczywiście, że można. W międzyczasie zadzwoniła, podnosząc mi ciśnienie i między słowami oznajmiając, że wybiera się w poniedziałek do mamusi. Psu na budę poszło się walić błogie ukojenie. Ja mam zszargane nerwy a żona focha. W całym tym szaleństwie mignęła mi iskierka nadziei. Teściowa to też czasami człowiek i lubi zjeść świeżą płoteczkę złowioną przez zięciunia. Ryzyk fizyk, będzie wybuch albo zgasi żonę wieść o moim pomyśle kilkugodzinnego wypadu nad jezioro. Kobiecina się poddała, coś tam mruknęła, spytała tylko jak długo będę i poprosiła o przywiezienie kilku ryb na kolacje. Spakowałem w bagażnik tylko niezbędne akcesoria. Początek tygodnia, poniedziałek. Tego dnia warunki atmosferyczne zmieniały się jak w kalejdoskopie, stały był tylko dość porywisty zachodni wiatr.
Ciemno szare chmury pełzły mozolnie po niebie, przynosząc co kilkadziesiąt minut, krótki ulewny deszcz. Po nim z kolei promienie słońca rozświetlały falującą taflę jeziora. Podobno na ryby pogoda może być tylko dobra albo bardzo dobra. W tym przypadku wybieram opcję numer dwa.
Nad jeziorem wieje jak w kieleckim dworcu. Tylko jedno miejsce wzdłuż stromej linii brzegowej częściowo uchroni mnie przed porywistym wiatrem. Pod olszynami rozkładam 7m bata. Cel wyprawy jest jasny. Płoć jesienią. Do zwabienia ich w łowisko wybieram mieszankę zanęty 1kg. M.V.D.E Secret Black, ziołowy dodatek Special Roach 1/4 opakowania, 100 g. prażonych konopi, 100 ml pinki oraz 2kg gliny. Mieszanka była bardzo skuteczna wczesną wiosną, kiedy temperatura wody była zbliżona do tej, która jest w tej chwili. Ogarnąłem w ekspresowym tempie stanowisko, przesiałem przez 3mm sito zanętę wraz z gliną. Wrzuciłem na początek 6 kul mieszanki gliny i zanęty.
Spławik bujał się na fali tylko kilkanaście sekund i wnet znika. Mała płotka na dzień dobry, kolejne są troszkę większe. Nad głową wiszą mi gałęzie olszyny, które od czasu do czasu trącam szczytówką bata. Było zbyt pięknie aby było to prawdziwe. Bach spina się zadziorniejsza płotka i zestaw jak z procy wystrzelił w korony olszyn. Z pozoru stacjonarne spławikowe łowienie zamieniło się w aktywne wchodzenie na drzewa(powrót do korzeni? :] ). Dobrze, że nikogo nie było w pobliżu, dopiero by sobie ktoś pomyślał. Niestety nie zawsze udało się odzyskać zaczepiony zestaw, tak straciłem jeden, który sobie dynda wysoko w górze. W międzyczasie udało mi się coś połowić, zmoknąć i wyrżnąć orła na mokrej trawie. Królowały płocie. Pomiędzy nimi zawitały garbate okonki, krąpie i srebrne uklejki. Wynik po trzy godzinnej batalii to około 110 ryb. Daje to około jednej ryby na dwie minuty, czyli dość przyzwoicie jak na tak trudne warunki pogodowe.
Oczywiście nie zawiodłem teściowej i zabrałem kilka płotek na kolację. Podczas patroszenia zaglądałem do żołądków gdzie znalazłem frakcje zanęty wraz z pinką. Dla mnie to twardy dowód na skuteczność mieszanki. Miał to być mój ostatni wypad z batem nad wodę, wydaje mi się, że jednak zawitam w niedługim czasie pod olszynami.
Łukasz Zieliński "Zielan"