Nie tylko o drapieżniki i wielkie ryby chodzi.
Dzień 11 listopada chciałem spędzić po swojemu.
Nie na szańcach, nie na barykadach i mostach.
To jest moja inna strona Marszu Niepodległości.
Po drodze mijamy rzekę Oławę.
W tym momencie obudził się we mnie instynkt wędkarski.
Żeby tylko pogoda dopisała, to może jeszcze w sezonie poświęcę kilka godzin na tą rzekę.
Trochę wałem, trochę leśnymi ścieżkami, polanami, docieramy w okolice starorzecza.
Nie tylko my postanowiliśmy tutaj spędzić dzień.
W kilku miejscach pokazały się krasnopiórki.
W południe, gdy zrobiło się ciepło i słonecznie, ryby podeszły pod powierzchnię i pięknie prezentowały swoje kolorowe płetwy.
Tym razem było mniej chodzenia.
Herbata z termosu, konserwa i bułki smakują wybornie.
Rozmawiamy o wszystkim, ale o rybach nic a nic.
W drodze powrotnej bez zbytnich podchodów spotykamy mieszkańców lasu.
Wszystkich nie da się uwiecznić na matrycy, bo nie myślą o pozowaniu.
W tym momencie pomyślałem jeszcze o wyprawie na późnojesienne podgrzybki.
Idziemy z powrotem wzdłuż rzeki.
Pada pytanie:
- Po co ty brałeś tą wędkę jak nie łowisz?
Na to czekałem
Nie poruszałem tego tematu, bo to był chytry plan.
W ten sposób otrzymałem kilkadziesiąt minut i mogłem sprawdzić część woblerów.
Kilka puknięć, odprowadzenia przynęt i jakieś kleniki zaczęły się nawet trafiać.
Taka była moja inna strona Marszu Niepodległości.
jaceen